Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przetransferowano jej zbyt wiele osobowości. Jej umysł stracił spójność; jej jaźń nie istnieje. Będzie tak wegetować przez resztę życia, jeśli ktoś o nią zadba. Nic nie możemy zrobić. To koniec. - Mamy przecież lekarzy - odezwał się Grady. - Nasz stary Czerwonoskóry może jej pomóc! - To nie jest choroba ciała, Grady - westchnęła Susan. - Zioła Czerwonoskórego to za mało, żeby złożyć z powrotem w całość jej głowę. - Musimy jej jakoś pomóc. - Mężczyzna delikatnie ułożył Echo na mchu. - Uratowała nam dzisiaj życie. - Nic nie poradzimy - odpowiedziała smutno Miriam. - Ojciec może ją uleczyć! - zawołała głośno Sunny, wychodząc z cienia; zwróciły się na nią zdziwione spojrzenia. Ojciec nałoży na nią dłonie i wszystko będzie dobrze. Musimy ją zabrać do Wieży! - Ona odeszła, Sunny - powiedziała Miriam. Dziewczyna zbliżyła się, uklękła obok i uniosła głowę Echa, aby złożyć ją na swoich kolanach. Łzy spływały po jej policzkach, kapiąc na spokojną twarz czasowniczki. - Ona... uratowała mi dziś życie... co najmniej cztery razy - płakała Sunny. - Próbowała... odprowadzić mnie do domu... Straciła własną przynależność... Ona... Nie mogła mówić. Płacz przerodził się w gwałtowne szlochanie. Miriam objęła ją ramieniem. Miedziane włosy kobiety błyszczały w pomarańczowym świetle ogniska. - Odnajdź w sobie siłę, Sunny - powiedziała łagodnie. - Poczuj cierpienie swojej przyjaciółki. Znajdź dobro w jej duszy. Możesz to zrobić. Możesz się jej odwdzięczyć. Wezwij pomocy Ducha, który przenika wszystko. Pozwól mu zadziałać przez siebie. Przyjmij jego siłę! Dotknij potęgi wszechświata! Łza, która spoczęła na twarzy Echa, mieniła się kolorami. Jak malutki diament. Sunny uspokoiła się. Wzięła głęboki oddech, potem powoli wypuściła powietrze, zamykając oczy i unosząc dłonie nad głową czasowniczki, aż do linii swych ramion. Zaczęła czuć gorąco rodzące się w trzewiach, pod sercem. Przy kolejnym wydechu ciepło zagnieździło się niżej, w lędźwiach, bliżej ziemi, bliżej Ducha. Sunny powoli opuszczała dłonie. Dotknęła skroni Echa w momencie dopełnienia, harmonii, zjednoczenia z kosmosem, z ziemią, z wszechświatem. W chwili, gdy Sunny stała się jednocześnie całością i częścią, wszystkim i niczym, sobą i każdą duszą na świecie. W momencie tego mistycznego, osobliwego objawienia stała się także wypaloną czasowniczką. Stała się Echem. Nią i tysiącami innych, którzy w niej żyli. Imię ich było legion. Znała ich, znała wszystkich - żyli bez ciała i umysłu, wyblakłe klisze ludzkich osobowości, wspomnienia wypalone żywym ogniem w mózgu Echa. Wszyscy... z wyjątkiem jednej osoby. Ona była czymś więcej. Nie tylko zbiorem wspomnień i umiejętności, lecz także żywym umysłem - bez własnego ciała i duszy. Była młoda, piękna i silna. Jej twarz tak bardzo przypominała twarz Echa, jej myśli - myśli Echa... Ale była kimś innym. Maria Mathiason. Maria Del Muerte. Maria od umarłych. Żona Jeffery'ego. Matka Echa. W matce żyły wspomnienia jej matki. A w niej z kolei duch następnej matki. Każdej dane było przeżyć w ciele i krwi tylko krótką chwilę, ale teraz wszystkie trwały w umysłach swoich córek. Wszystkie żyły w Echu. Nieskończony łańcuch kobiet rozciągał się w czasie i przestrzeni. Jego początek ginął w białym, dobrym świetle, w emanacji Boga. Oddech Sunny zwolnił, by zgrać się z odwiecznym rytmem wszechświata. Z oddechem Boga. Jej serce sięgnęło do kobiet żyjących w Echu i powitało je. To one były duszą jej przyjaciółki. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Sięgnęła wzdłuż łańcucha matek, aby dotknąć tej pierwszej. Matka wszystkich ziemskich dzieci objęła swe córki i stały się jednością. Córki połączyły się ze swoimi córkami. I tak, od krawędzi nieskończoności aż po postać Marii, od pierwszej matki po wszystkich ludzi zagubionych w umyśle Echa, osobowości zaczęły się spajać, jaźnie - łączyć w sobie, aż pozostały w głowie czasownczki tylko dwie osoby, stojące naprzeciw siebie jak lustrzane odbicia. Bursztynowe oczy patrzyły w siebie. Wyciągnięte ręce spotkały się w ciemności. Dwie kobiety objęły się i połączyły, aby wreszcie stać się jednością. Echo. Dumna i silna Echo, która naprawdę nazywała się Ellen. - Dziękuję - wyszeptała czasowniczka. Sunny zamrugała, zdezorientowana. Rozejrzała się dookoła. Miriam wciąż mówiła monotonnym głosem, prowadząc rytuał. Dziewczyna dotknęła jej ramienia. - Miałam wizję - powiedziała. Głowa Echa poruszyła się na jej kolanach. Czasowniczka otworzyła oczy. W jej bursztynowych tęczówkach było życie, zdrowie, radość. Uśmiechnęła się. Usiadła z trudem i objęła Sunny, ściskając ją z całej siły. - Wróciłam - powiedziała drżącym głosem. Milczały przez długą chwilę. - Nazywasz się Ellen - odezwała się wreszcie Sunny. - Może jednak zostać przy Echu? - Jak to? - zdziwiła się matka Miriam. Czasowniczka wstała, patrząc na nich spokojnie. - Jestem moją matką, i jej matką, i każdą z ich matek - powiedziała mocnym głosem. - Jestem jednością, jestem wszystkim, czym były kobiety przede mną. Jesteśmy szczęśliwe i zadowolone. Nazywam się Ellen, którą uczyniono potem Echem 5127. Moją matką była Maria Mathiason, a jej matką Celesta Estrella. Mówiąc te słowa, wyciągnęła ręce ku pięknemu, gwiaździstemu niebu. Roześmiała się radośnie, wolna od strachu i pełna życia. * Trzy cienie bezszelestnie przemierzały las w najciemniejszej godzinie, tuż przed świtem. Zatrzymały się w takiej odległości, aby słyszeć, co się dzieje na polance przed nimi. Aswad gestem wydał komendę. Dwa hełmy skinęły jednocześnie. Cała trójka zniknęła w zaroślach. ROZDZIAŁ 18 Różowołososiowe chmury na niebie zwiastowały rychły wschód słońca. Raszid patrzył na malowane barwami jutrzenki niebo przez kratę swojej celi. Zadumał się nad cudownym pięknem świata, stworzonego przez Allaha. Zamyślił się nad kaźnią, którą trzeba znieść z godnością i honorem. Może Bóg w tej ostatniej godzinie daj mu dojrzeć Raj, aby Raszid tym boleśniej odczuł swoje potępienie. Podobno tak właśnie postępowano ze skazańcami. Pułkownik odwrócił się od okna. Wrócił do twardego, więziennego łóżka i usiadł na nierozłożonym kocu. Światło błysnęło przez uchylonego judasza w ciężkich, pancernych drzwiach celi. Klęska i przeznaczenie. Może przegrał, bo taka była wola Allaha. Może czasowniczka miała rację. Być może kobietom udało się uciec, bo tak właśnie chciał Bóg. Ale jeśli tak było, to jego suweren się mylił. A tym samym nie przekazał mu prawdziwej woli Bożej. Albo przekazał, jeśli wolą Allaha było, by walczyli i przegrali. Raszid ukrył w dłoniach zmęczoną twarz. Czuł ciepło w bliznach pokrywających policzek. Zbyt dużo myśli, domysłów, hipotez. Jak mógł w ogóle porywać się na odkrywanie tajemnic planu Allaha? Był żołnierzem, nie imamem. Zawsze starał się godnie wypełniać powołanie wojownika