Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Kicia dobrze mówił. Zaworek trzyma jak złoto. Jeszcze w połowie wspinaczki doleciał ich z góry przeraźliwy smród palonego pierza. Wsunęli się do mieszkania i od razu skręcili w prawo, do kwadratowej kuchni. Na największym palniku kuchenki, w wianuszku sinych płomyków, skwierczał i jarzył się tysiącem iskier ciemny, kopcący kształt. Gipson rzucił się szczupakiem i zakręcił gaz. -Tę jedną już s-skubiemy- uspokoił ich skulony pod lodówką Gałecki, któremu się odbijało. -To pierze tak śmierdzi? O, rany. - Nie, to napalm o poranku. Tak śmierdzi... zwycięstwo. -Patroszyliście chociaż? - Co ty, jeszcze nie. Tylko u-ukręcaliśmy. I noże coś nasz tępe. Starzec dzwonił, ma przynieść skalpel, jak o szós-ej zejdzie z dyżuru. Może wpadnie nawet wcześniej, jak mu się trafi karetka w tę stronę. Carlos zatkał nos i komicznie zmienionym głosem zapytał jeszcze: -A gdzie druga? - Otoczona, na b-balkonie. N-nie dawała sobie ukręcić. 49 Żożo wyłowił wreszcie gdzieś spod majtek napoczętą półlitrówkę, przytulił do policzka i zauważył: - Trochę się zagrzała, ale da się wypić. Carlos łyknął wreszcie, ile chciał, poprawił, westchnął i z wysępionym papierosem w zębach ruszył do dużego pokoju. Biała kokoszka przycupnęła trwożnie w samym kącie balkonu, gdzie nie spuszczał z niej oka uzbrojony w widelec Kicia. Spocony Dyzio wertował po ciemku jeden z foliałów trzynastotomowej encyklopedii. - To leghorn - podniósł wzrok na Carlosa i wskazał tabelę ras. - Weź jeszcze Stary Testament i otwórz na Izaaku, powiesz nam, jak patroszyć-odwarknął Carlos, cofnął się do stołu i trzasnął kapslem przedostatniej butelki. - Chicken - ucieszył się gołonogi, zaglądając Carloso-wi przez ramię. - Nie cziken, tylko kura. KU-RA. - Coo-rah. Chicken. -Niech ci będzie. - Gdzie byliście? - odezwała się rozczochrana Lidka spod koca. Julia spała obok niej. Zza cienkich drzwi drugiego, mniejszego pokoju słychać było słodki jęk Milady. - A, tak byliśmy się przejść - uspokoił Lidkę Żożo i rozlał nową kolejkę. -Co, robimy następną?Jak mato, to się znowu przyniesie. Bozia, który zadrzemał, przetarł czerwone oczy i naraz wstał z rozprutego fotela. - Dosyć! - prawie krzyknął. - Przerywamy krąg gwałtu! Słuchajcie! No violence. Tamtą już zjemy, trudno, ale tę z balkonu puszczamy wolno. Darowuję ci życie! - odezwał się do ocalałej kury, wychodząc chwiejnie na balkon. Prze- 50 pchnął się obok Kici, wężowym ruchem przydusił szamoczącą się kurę do ściany, drugą ręką schwycił ją za łapy i choć próbowała dziobnąć, podniósł do góry. Gipson doskoczył także i podniósł wysoko nad głowę naftową lampkę. -Odlot! - Naczytał się biografii Gandżiego - padło z tyłu. -Jesteś wolna! Malutka, leć do nieba! - krzyknął do kury Bozia i wychylony przez poręcz zwolnił uchwyt. Kura zamachała prędko skrzydłami, poderwała się ku gwiazdom, zakolebała, w locie przekręciła się na grzbiet i runęła sześć pięter w dół. Gołonogi Anglik podszedł powoli do barierki, spojrzał na majaczącą w ciemnościach jasną plamę na popielatym betonie podjazdu przed garażami i odwracając się do wnętrza, oznajmił: -Mistah Coo-rah, he dead. Jaz nad Odrą Nagle wszyscy mieli imiona. Cudzoziemskie, do niczego niepodobne, jedyne i własne. Każdego dnia nowa chwiejna kartoteka imion i nazw. Gipson, Żożo, Gałecki, Kuhna i Uszkin. Pan Dyrektor Szroeder i Pan Wicedyrektor Żłóbek. Inspicjent Wrona. Waryński i Lady Milady. Jurek, Ogórek, Kiełbasa i Sznurek. Szczebrzeszyn. Józef i Carlos. Lidka. On też miał już imię. On, Anglik. Czuł, że jest tu od dawna. Tyle dni. Prawie się przyzwyczaił do nierównych chodników z granitowych płyt. Parę razy przejechał się tramwajem. W restauracji dworcowej pijak drzemiący pod stołem ugryzł go w nogę. Lada dzień miał pojechać do Warszawy-jeśli się uda, bo czekał jeszcze na pieniądze, gdyż księgowej w teatrze zginęła gumowa pieczątka. A może sztanca. Wyciskarka. Matryca. Słownik nie podawał innych haseł. Chyba nie prasa do drukowania banknotów? Yassek nie umiał mu tego wytłumaczyć, ale tak czy inaczej, pieniędzy na razie nie było. Przestał się spieszyć. Od kolejek poskręcanych w sklepowych wnętrzach bił mocny, cebulowy zapach potu
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Normalnie to ja całe boże dnie chodzę sobie, jeżdżę, jak się da, tu jestem parę dni, potem gdzie indziej się przenoszę, potem znowu gdzie indziej i ja w tym wiecznym ruchu spotykam...
- Moglibyście pomyśleć, że były bardziej oczywiste powody: mój mąż mnie ignorował albo dzieci były nieznośne, albo moja praca była jak kierat, albo że chciałam sobie...
- Opowiadano sobie z niemałą grozą, jakoby gdzieś na dalekim Wschodzie spadł temi czasy z nieba olbrzymi potwór mający trzy wiorsty długości a pół wiorsty szerokości...
- Nie powiedziałem sobie: „Teraz go już nigdy nie zobaczę”, albo „Teraz już nigdy nie uścisnę mu ręki”, ale: „Teraz go już nigdy nie usłyszę”...
- Mimo że ojciec i rodzeństwo troszczyli się o mnie jeszcze bardziej, mimo że staliśmy się sobie jeszcze bliżsi, wszystko się zmieniło...
- Nagle sobie uświadomiłem, że wszelkie informacje, które otrzymałem od istot – wiedzę pochodzącą z samego przeżycia, w tym z poprzedniego NDE – mogłem w końcu otrzymać...
- Och, potrafię sobie wyobrazić, jaką masz teraz minę! Nie przejmuj się, nie zamierzam się poddać! W gruncie rzeczy, mogę Ci udzielić innej odpowiedzi na pytanie, jakie zawsze...
- W wiele lat później Garp miał sobie uświadomić z rozczuleniem, że to jąkanie starego było czymś w rodzaju posłania dla Tincha od ciała Tincha...
- Ma swój świat w sobie i jasnowidzenia nieziemskie, i szczęście, którego mu nikt nie odbierze i które ni czasu, ni ziemskich zmian się nie boi...
- O ile dotąd w państwach cywilizowanych wymiar spra- wiedliwości nie mógł sobie stawiać innych celów poza sądzeniem, o tyle obecnie "przestępstwo" miało być zagrożone nie...