Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przez chwilę Eliot nie spotkał nikogo, chociaż dostrzegł, że ktoś patrzył na niego z okna. Mrugnął i pomachał temu komuś. Kiedy doszedł do szkoły imienia Noaha Rosewatera, zamkniętej na cztery spusty na okres wakacji, zatrzymał się przed masztem flagowym i pogrążył w łzawej melancholii. Poruszył go dźwięk linki obijającej się ponuro o wydrążony metalowy maszt. Eliot chciał się z kimś podzielić swoimi uwagami na temat tego dźwięku, a że w pobliżu nie było nikogo poza psem, który za nim szedł, więc zwrócił się do psa. – To jest bardzo amerykański dźwięk, wiesz? Zamknięta szkoła i spuszczona flaga. Taki smutny amerykański dźwięk. Powinieneś posłuchać tego kiedyś, kiedy zajdzie słońce i zerwie się lekki wieczorny wiatr i na całym świecie ludzie zasiadają do kolacji. Poczuł ucisk w gardle. Było to przyjemne uczucie. * * * Gdy Eliot mijał stację benzynową, spomiędzy dwóch pomp wysunął się młody człowiek. Był to Roland Barry, który przeżył szok nerwowy dziesięć minut po złożeniu przysięgi wojskowej w forcie Benjamin Harrison. Został uznany za stuprocentowego inwalidę. Szok nastąpił, kiedy kazano mu iść pod prysznic wraz z setką innych mężczyzn. Jego renta inwalidzka nie była żartem. Roland nie mógł mówić inaczej niż szeptem. Spędził tego dnia wiele godzin między pompami, udając przed przechodniami, że ma tam coś do roboty. – Panie Rosewater? – szepnął. Eliot uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. – Musi mi pan wybaczyć... nie pamiętam pańskiego nazwiska. Roland był bardzo niskiego o sobie mniemania, więc nie zdziwił się wcale, że człowiek, którego odwiedzał przynajmniej raz dziennie w ciągu ostatniego roku, zapomniał go. – Chciałem panu podziękować za uratowanie mi życia – powiedział. – Za co? – Może moje życie jest niewiele warte, ale pan mi je uratował, panie Rosewater. – Na pewno pan przesadza. – Pan był jedynym człowiekiem, który nie uważał, że to, co mi się przytrafiło, jest śmieszne. Może mój wiersz też nie wyda się panu śmieszny. – Tu wcisnął Eliotowi do ręki kartkę. – Płakałem, kiedy to pisałem, takie to było dla mnie śmieszne. Wszystko jest dla mnie teraz takie śmieszne. – I uciekł. Eliot, zdumiony, przeczytał następujący wiersz: Jeziora – rogi, Rzeki – oboje, Harfy – zatoki, Altówki – zdroje. Kaskady – kotły, Morza – organy, Trąbki – strumienie, Flety – fontanny. Woda jest dobra, Muzyka też. Myśmy jagnięta Gnane na rzeź. Dzięki, Rosewater. Braknie mi słów. Łzy, skrzypce, kwiaty I serca. Kwiaty I łzy. Bądź zdrów! Eliot dotarł do przystanku autobusowego bez dalszych przygód. W barze oprócz właściciela siedziała tylko jedna klientka – czternastoletnia nimfetka będąca w ciąży ze swoim ojczymem, który to ojczym siedział obecnie w więzieniu. Fundacja pokrywała jej koszty opieki lekarskiej. Fundacja również złożyła doniesienie na jej ojczyma do policji, a następnie wynajęła mu najlepszego z możliwych adwokata. Dziewczyna nazywała się Tawny Wainwright. Kiedy przyszła ze swymi kłopotami do Eliota, ten spytał ją, jak się czuje. – Bo ja wiem – powiedziała – chyba nie najgorzej. To równie dobry sposób jak każdy inny, żeby zostać gwiazdą filmową. Teraz piła coca colę i czytała “Amerykańskiego Detektywa". Rzuciła na Eliota jedno przelotne spojrzenie. Jedno i ostatnie. * * * – Poproszę jeden do Indianapolis. – W jedną stronę czy powrotny? Eliot nie wahał się. – W jedną stronę, proszę. Tawny o mało nie zgubiła okularów. Zdążyła je złapać. – W jedną stronę do Indianapolis! – powiedział właściciel głośno. – Proszę bilet. – Ze złością ostemplował bilet Eliota, wręczył mu go i szybko się odwrócił. On też już więcej na niego nie spojrzał. Eliot, nieświadom napiętej atmosfery, podszedł do stojaków z książkami i czasopismami, aby poszukać jakiejś lektury na drogę. Skusił go “Amerykański Detektyw", otworzył pismo i trafił na historię siedmioletniej dziewczynki, której niedźwiedź odgryzł głowę w parku Yellowstone w roku 1934