Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Czasami mam wrażenie, że wszystko, co zdarzyło się tego długiego poranka to tylko wytwór mojej wyobraźni, albo jakaś niedopieczona pisarska fantazja. Ale to się wydarzyło. A niekiedy, obecnie, wydaje mi się, że to Ted był ośrodkiem tego wszystkiego, nie ja. Tak jakby Ted zmieniał ludzi w kogoś, kim nie byli… albo w takich, jakimi byli naprawdę. Wszystko co wiem, to fakt, że Carol spoglądała na niego wyzywająco, wcale nie jak poważna wkrótce-absolwentka, mająca wygłosić przemówienie o problemach czarnej rasy. Wyglądała na zezłoszczoną i odrobinę okrutną. Kiedy myślę o rządach Eisenhowera, myślę o incydencie z U-2. Kiedy wspominam ten wesoły poranek, kojarzę go w myślach z plamami potu, powoli rozszerzającymi się na koszuli khaki Teda. - Kiedy tu po niego przyjdą znajdą tylko bandę świrów. - mówił Ted. Popatrywał nieufnie na Świńskie Koryto, który wpatrywał się łzawo w połówki ołówka Be-Bop, jak gdyby była to jedyna rzecz jaka została mu na świecie. Jego szyja była strasznie brudna, ale co tam. Nikt nie mówił teraz o jego szyi. - Miażdżą cię. - wyszeptał. Rzucił ołówek na podłogę. Spojrzał na niego, a później spojrzał na mnie. Miał dziwny wyraz twarzy, zastygł na niej smutek. Czułem się przez to nieswojo. - Miażdżą cię, Charlie. Poczekaj, a sam zobaczysz, czy nie mam racji. W klasie panowała niezręczna cisza. Kurczowo ściskałem pistolet. Niewiele myśląc, wziąłem pudełko z nabojami, wyjąłem trzy i załadowałem magazynek do pełna. Rękę miałem mokrą od potu. Nagle uświadomiłem sobie, że trzymałem broń za lufę, celując w siebie i nie patrząc na nikogo. Nikt nie rzucał się do ucieczki. Ted zgarbił się jakoś nad swoją ławką, dłonie zaciskał na krawędzi, ale siedział nieruchomo, poruszając tylko głową. Nagle pomyślałem, że jego skóra byłaby w dotyku jak torba ze skóry aligatora. Zastanawiałem się, czy Carol kiedykolwiek całowała go, czy go dotykała. Robiło mi się niedobrze na samą myśl. Susan Brooks nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem. Nikt nawet na nią nie pojrzał. Patrzyłem na nich, a oni patrzyli na mnie. Trzymałem pistolet za lufę. Wiedzieli o tym. Widzieli to. Przesunąłem stopy i przypadkowo kopnąłem panią Underwood. Zerknąłem w dół. Ubrana była w sportowy żakiet w szkocką kratę, założony na brązowy, kaszmirowy sweter. Zaczynała już sztywnieć. Jej skóra pewnie też byłaby jak torba z aligatora. Stężenie pośmiertne, no wiecie. W którymś momencie zostawiłem odcisk buta na jej swetrze. Z jakiegoś powodu przywiodło mi to na myśl zdjęcie Ernesta Hemingwaya, które kiedyś widziałem, to na którym stoi z jedną nogą opartą na martwym lwie, ze strzelbą w dłoni i półtuzinem roześmianych czarnych tragarzy w tle. Nagle zachciało mi się krzyczeć. Odebrałem tej kobiecie życie, załatwiłem ją, wpakowałem jej kulkę w głowę i przelałem algebrę. Susan Brooks oparła głowę na ławce, tak jak kazali nam to robić w przedszkolu, kiedy nadchodziła pora na drzemkę. Na włosach miała zawiązany bladoniebieski szal. Bardzo ładnie to wyglądało. Rozbolał mnie żołądek. "DECKER!" Krzyknąłem i bezwiednie poderwałem pistolet, celując w kierunku okien. To był policjant ze stanowej, z megafonem zasilanym bateriami. Na wzgórzu dziennikarze harowali ciężko przed kamerami. O mało się nie zadeptali - Świńskie Koryto niewiele się pomylił, jeśli o to chodzi. "DECKER, WYJDŹ Z PODNIESIONYMI RĘKAMI!" - Dajcie mi spokój. - powiedziałem. Zaczęły drżeć mi ręce. Żołądek naprawdę mnie bolał. Zawsze miałem z nim problemy. Czasami zbierało mi się na wymioty, rano przed pójściem do szkoły, albo kiedy miałem pierwszy raz zaprosić gdzieś dziewczynę. Pewnego razu Joe i ja wybraliśmy się z dziewczynami do Harrison Park. Był lipiec, ciepły i przepiękny, wysoko na niebie widać było niewyraźną mgiełkę. Dziewczyna, z którą byłem miała na imię Annmarie. Wymawiała to jak jeden wyraz. Była bardzo ładna. Miała na sobie ciemnozielone sztruksowe szorty i jedwabną bluzkę, na ramieniu trzymała torbę plażową. Jechaliśmy Route 1 w kierunku Bath, z włączonego radia dobiegały dźwięki dobrego rockandrolla. Brian Wilson. Pamiętam to, Brian Wilson i Beach Boys. Joe prowadził swojego starego, niebieskiego Mercurego - Niebiezzzka Żabcia, tak go nazywał, a później prezentował patentowany uśmiech Joego McKennedy. Wszystkie kanały wentylacyjne były otwarte. Poczułem, że robi mi się niedobrze. Naprawdę niedobrze. Joe rozmawiał ze swoją dziewczyną. Gadali o surfingu, co z pewnością świetnie pasowało do Beach Boysów w radiu. Jego dziewczyna była całkiem niezła. Na imię miała Rosalynn, była siostrą Annmarie. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że źle się czuję i zarzygałem całą podłogę. Część tego wylądowała na nogach Annmarie, a wyrazu jej twarzy nie możecie sobie nawet wyobrazić. A może i możecie. Starali się obrócić to wydarzenie w żart, zbyć je śmiechem. Wszystkim swoim chłopakom pozwalam puszczać na mnie pawia na pierwszej randce, ha-ha. Tego dnia nie mogłem iść pływać. Mój żołądek był w fatalnym stanie. Annmarie większość czasu spędziła siedząc obok mnie na kocu i okropnie się spiekła. Dziewczyny zabrały ze sobą lunch, mieliśmy zrobić piknik. Piłem tylko wodę sodową, nie zjadłem ani jednej kanapki. Przez cały czas myślałem o niebieskim Mercurym Joego, stojącym przez cały dzień w pełnym słońcu, i o tym jaki będzie w nim zapach, kiedy nadejdzie czas, aby wracać do domu. Lenny Bruce powiedział kiedyś, że nie sposób pozbyć się smarków z zamszowej marynarki, a ja dodałbym do tego jeszcze jedną gorzką prawdę: nie sposób pozbyć się smrodu wymiocin z tapicerki niebieskiego Mercurego. Pozostaje tam tygodniami, miesiącami, może nawet latami. I panował w nim dokładnie taki zapach, jak przewidywałem. Wszyscy udawali, że go tam nie ma. Ale był. "WYCHODŹ, DECKER. DOŚĆ TYCH WYGŁUPÓW!" - Przestańcie! Zamknijcie się! - oczywiście mnie nie słyszeli. Nawet nie chcieli