Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

O ile utrata dziecka jest dramatem, to zdradą jest udawać, że się nie żyje, przed tymi, którzy was kochają. Czasami łatwiej znieść czyjąś śmierć niż czyjeś kłamstwa. Samobójstwo to fakt, który jeszcze można by jakoś zaakceptować, bo każdy choćby tylko przez sekundę poznał, co to rozpacz. Natomiast fałszywy zgon, oszustwo, myśl, że mój syn żyje, każe mi sądzić, że... jeśli to zrobił!... nie, nie mogę tego znieść. Nie wyrzucałem mu tej śmierci, nigdy, cierpiałem przez nią, ale mu jej nie wyrzucałem! Gdyby zaś żywy zjawił się przede mną, wyrzucałbym mu życie! Nie można się dopuszczać takiego okrucieństwa! To niemożliwe. Nie Tazio. Niemniej jednak słucham pana. #222* W tym momencie wolałbym być w trumnie, gdzie rzekomo się znajdowałem. Zaczynałem dostrzegać, że egoizm popychał mnie w przeszłości do skrajnych zachowań i że w ogóle nie troszczyłem się o istoty, które mnie kochały i które ja kochałem. Bo kochałem mojego ojca, kochałem matkę, zawsze ich kochałem i nie przestałem kochać, chociaż cierpienie i ból istnienia w wieku lat dwudziestu przyćmiły inne moje uczucia. Mecenas Calvino wrócił do biurka i położył dłonie płasko na drewnianym blacie, chcąc przywrócić spokój i podniosły nastrój, niezbędne w tej chwili. - Drogi panie, bardzo dobrze rozumiem pana punkt widzenia. Muszę jednak przedstawić panu kogoś, kto twierdzi, że jest państwa synem. Wymknąłem się po cichu zza parawanu i udałem, że wchodzę przez drzwi. Ojciec się odwrócił. - Pan żartuje? - powiedział po kilku sekundach. Stałem, wlepiając oczy w podłogę. Nie chciałem, żeby rozpoznał moje spojrzenie. - Nie. Nie żartuję - odrzekł mecenas Calvino. - Adam twierdzi, że jest Taziem Firellim. Prawda, Adamie? * 223 * n Bąknąłem coś niezrozumiałego, zmienionym głosem. Ojciec podszedł i zmierzył mnie bezlitosnym wzrokiem. - Dlaczego pan to mówi? Dlaczego mówi pan, że jest Taziem Firelłim? Co? Dlaczego pan nam to robi? - Pomyliłem się - powiedziałem, sepleniąc i przyjmując pozy debila. Mecenas Calvino spojrzał na mnie surowo i rzekł władczym tonem: - Adam opowie panu swoje wspomnienia z dzieciństwa. - Pomyliłem się. - Jest pan pewny? - Pomyliłem się. - Naprawdę? Ostatecznie się pan pomylił? Nieodwołalnie? Na zawsze? - Pomyliłem się - powtórzyłem żałośnie. - Oczywiście, że się pomylił! - wykrzyknął mój ojciec z furią. - Chodź, kochanie, wychodzimy. Pomógł matce wstać. Tylko jej ruchy zdawały się przywracać ją do normalnego stanu. Łagodna, uległa jak mała dziewczynka, chwyciła ojca za rękę, uśmiechnęła się, wstała. Po czym błękit jej tęczówki prześliznął się po nas, nie widząc, i oboje wyszli. Padłem na krzesło. Wstrząsnął mną płacz, nie ten wilgotny, który wydala zmartwienie w poto- # 224 * kach łez, lecz silne suche spazmy, które rozdzierały mi pierś, pozostawiając palące i suche powieki, napady płaczu, który jest jak cios sztyletu wbijanego własnoręcznie w pierś, by z sobą skończyć. Mecenas Calvino położył mi rękę na ramieniu. - Rozumiem pana, mój chłopcze. - Jestem potworem. Nie tylko pod względem fizycznym, jestem psychicznym potworem. - Zapewne trzeba być nim trochę wewnątrz, żeby być nim na zewnątrz. Jednak słusznie pan zrobił, zaprzeczając. Mimo że wcale nam to nie ułatwia naszego procesu... Co zrobimy? W tej chwili poczułem nieznośne, rozdzierające palenie między nogami. Nie mogłem powstrzymać krzyku. - Co się dzieje, mój przyjacielu? Bezsilny, zorientowałem się, że coś mi zjeżdża po udzie. Potem ta rzecz spadła na sam dół i potoczyła się po podłodze. - Co to jest? - krzyknął Calvino wystraszony. Podniosłem metalowy kształt i trzymałem go przed oczami. - To ja. No, część mnie. Adwokat podszedł i przyjrzał się dziwnemu cylindrowi, lepkiemu od krwi. - Skąd się to wzięło? - To mój sonomegafor. *225* Otworzył szeroko oczy, mocno zmieszany. Zdarłem z siebie ubranie i pokazałem mu ten warsztat, którym stało się moje ciało. Odwrócił wzrok. - Rozkładam się, panie mecenasie, jestem w trakcie gnicia. Moje blizny się otwierają, a protezy odpadają. Spalam się. Niedługo będę martwy