Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nieprzerwany niski zaśpiew z Namiotu Niewiast wzniósł się na wyższy ton i był bardziej słyszalny. Z północy nadleciał wieczorny powiew budząc dzwonki we wszystkich kryształach. Śpiewy zabrzmiały grubiej, a powiew i dzwonki ucichły jak na komendę. Znowu nadciągała mgła snując się od wschodu i od zachodu, i kryształy znów podrosły. Pienia kobiet ścichły do szeptów. Cały Zimny Zakątek zastygł w ciszy i napięciu, oczekując nocy. Dzień czmychnął za zachodni horyzont lodowych zębów, jakby obawiał się ciemności. W wąskiej przestrzeni między namiotami aktorów a Bożychramem narodziła się jakaś iskierka, jasny ognik zamigotał i trzaskał przez dziewięć... dziesięć... jedenaście uderzeń serca, błysnął płomień i najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej w deszczu iskier wzleciała kometa z miotlastym ogonem pomarańczowego ognia. Wysoko nad sosnami, niemal u progu niebios - dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa... dwadzieścia trzy - ogon zgasł, a kometa z hukiem rozprysła się na dziewięć białych gwiazd. Raca obwieściła pierwszą noc Występów. Wnętrze Bożychramu przypominało wysoki przedziwny okręt piracki ciosany z zimnej ciemności, licho oświetlony ogrzewany półkolem świec na dziobie będącym ołtarzem przez całą resztę roku, a dzisiaj sceną. Na dziobie, na rufie i na obu burtach stało jedenaście żywych sosen, udając maszty. Żagle - w rzeczywistości ściany - były z pozszywanych skór ciasno dowiązanych do masztów. Zamiast nieba w górze, dobre pięć wysokości chłopa nad pokładem, zaczynały się gęsto splecione gałęzie sosen, białe od śniegu. Rufę i śródokręcie tej niesamowitej nawy, żeglującej jedynie z wiatrem wyobraźni, wypełnili Śnieżni Mężczyźni, którzy w swych kolorowych, choć w mroku niemal czarnych futrach przysiedli na pniakach i grubo zrolowanych kocach. Mrukliwie gwarzyli i dowcipkowali, a wybuchy pijackiego śmiechu nie były zbyt głośne. Z chwilą wkroczenia do Bożychramu, a właściwie do Bożej Arki, ogarnęła mężczyzn religijna cześć i bojaźń, pomimo, a kto wie czy nie właśnie z powodu profanacyjnego wykorzystania świątyni tej nocy. Ozwał się rytmiczny werbel, złowrogi jak stąpanie śnieżnego lamparta i początkowo tak nieuchwytny, że nikt z obecnych dokładnie nie wiedział, kiedy to się zaczęło, i tylko poprzedni gwar i poruszenie wśród widzów ustały jak uciął nożem, a jakże wiele par dłoni zacisnęło się lub luźno spoczęło na kolanach, podczas gdy tyleż samo par oczu wlepionych było w oświetloną świecami scenę pomiędzy dwoma parawanami wymalowanymi w czarne i szare rozety. Werbel zadudnił głośniej, przyspieszył, dziergając wyszukane arabeski rytmu, po czym powrócił do lamparcich kroków. Idealnie w rytm uderzeń bębna na scenę wbiegł drapieżny smukły kot. Zwierz miał srebrzyste futro, krótki tułów, długie łapy, długie, postawione na sztorc uszy, długie wąsy, długie białe kły i z jard wysokości w kłębie i w zadzie. Jedyną człowieczą cechą były długie, lśniące, proste czarne włosy, jak grzywa spływające mu na kark i w dół przez prawy bark na pierś. Węsząc ze spuszczonym łbem jakby na tropie i pomrukując z głębi gardła, lampart trzykrotnie okrążył scenę. Nagle dostrzegł widzów i przysiadł na zadzie, rozjuszony grożąc im długimi połyskliwymi pazurami przednich łap. Dwóch widzów do tego stopnia uległo złudzeniu, że aż sąsiedzi musieli ich powstrzymywać od rzucenia nożem czy ciśnięcia toporkiem w coś, co bez wahania uznali za prawdziwą i niebezpieczną bestię. Podwinąwszy czarne wargi, lampart obnażył kły i pomniejsze zębiska, omiatając widzów spojrzeniem. Błyskawicznie obracał nozdrza to w jedną to w drugą stronę i wlepiał w nich brązowe oczy, a jego krótkowłosy ogon kołysał się tam i z powrotem w takt bębna. Następnie odtańczył na czworaka lamparci taniec życia, miłości i śmierci, niekiedy wspinając się na zadnie łapy. Brykał i tropił, prężył się i kulił, skakał i uskakiwał, pomiaukiwał i przeciągał się lubieżnie jak kot. Mimo długich czarnych włosów trudno było widzom dopatrzyć się w nim kobiety pod obcisłym strojem z futra. Tym bardziej, że przednie łapy stworzenia były tej samej długości, co tylne i wydawało się, że mają o jeden staw więcej niż ludzkie ramię. Skrzecząc i łopocząc, coś białego wyfrunęło zza parawanu. Wielki, srebrny kot w szybkim wyskoku pacnął przednią łapą. Do wszystkich uszu w Bożychramie dotarł pisk i trzask szyjnych kręgów śnieżnej gołębicy. Trzymając martwego ptaka przy kłach, wielki kot stanął już zupełnie po kobiecemu, obrzucił widownię powłóczystym spojrzeniem, po czym bez pośpiechu odmaszerował za najbliższy parawan. Z widowni doleciało westchnienie przepełnione odrazą i pożądaniem, chęcią poznania, co będzie dalej i zobaczenia, co dzieje się w tej chwili po drugiej stronie parawanu. Fafhrd jednakże nie westchnął. Po pierwsze, najmniejszy ruch mógł zdradzić jego kryjówkę. Po drugie, widział jak na dłoni wszystko, co dzieje się po obu stronach zdobionych rozetami parawanów. Objęty zakazem oglądania Występów z racji młodego wieku, nie mówiąc już o zakusach i zaklęciach Mor, pół godziny przed rozpoczęciem przedstawienia, gdy nikt nie patrzył, wspiął się na jeden z kolumnowych pni Bożychramu od strony urwiska. Mocne sznurowanie skórzanych ścian sprawiło, że była to najłatwiejsza wspinaczka pod słońcem. W górze, pilnie bacząc, aby nie strącić ani brunatnego igliwia, ani śniegu, wyczołgał się na dwie grube, tuż koło siebie wyciągnięte nad Bożychramem sosnowe gałęzie, wyszukując dogodny prześwit, skąd widział scenę, sam całkowicie ukryty przed widzami. Pozostało mu już tylko wytrzymać w bezruchu. Miał nadzieje, że każdy, kto przypadkiem spoglądając w górę odkryje fragmenty białego ubioru, weźmie je za śnieg