Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Hnet za Niedzicą będzie cekał zbójnik — mówił towarzyszący mu Hołeksa ruszając przodem, wąską ścieżką, nad brzegiem rzeki biegnącą. Niemiec stąpał za nim, trwożnie oglądając się raz w raz poza siebie. Tu, za tymi zamczyskami, kończyło się władztwo prawa, zaczynał świat dziki, górski, nieujarzmiony, swobodny, państwo bezsporne rysia, niedźwiedzia i zbója. Kto weń wszedł, na sobie samym tylko, na własnej sprawności i męstwie musiał polegać. Nie strzegło go nic, nie chroniło urodzenie, obawa sądów, obyczajność ani sumienie niczyje. Uczony dysertator uświadamiał to sobie wyraźnie i drżał. „Honorność" zbójników miała być jedyną rękojmią jego cennego żywota. Po co, szalony, tu lazł?... Stanął, niepewny, zali nie lepiej wrócić, póki czas. — Już widno cółna — odwrócił się ku niemu Hołeksa. Pan Osterode westchnął i zdecydował się iść. Uszli jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zakryty urwistym brzegiem młody góral, w cusze i cyfrowanych portczyskach, siedział na trzech spiętych ze sobą czółnach, do żłobów podobnych. Każde wydłubane było w jednej kłodzie drzewnej. Mocne wiklinowe postronki wiązały je ciasno w tratwę. Hołeksa przyjaźnie powitał zbójnika Stachurę. — Niechże siadajom panocek. Niezgrabnie, nieufnie pan Osterode spuścił się z brzegu na czółna. Hołeksa podścielił mu uprzejmie kilka gałęzi świerkowych, by usiadł wygodnie. Góral odepchnął się żerdzią od brzegu. Łodzie zawirowały ciężko, zachybotały, stanęły niby niepewne, nim osunęły się w ramiona prądu. Chyży i wartki porwał je i niósł ku środkowi rzeki. Ciężkie kłody stały się lekkie i śmigłe, niby stworzone ku radosnej igraszce z falami. Bystra woda uniosła je miękko, pluszcząc przyjaźnie o chropawe, grube dna. Stojąc na przedzie, stary tracz i zbójnik gadali półgłosem, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzącego za nimi uczonego męża. On wodził strwożonymi oczami po spiętrzonych na obu brzegach rzeki lasach, zwartych, potężnych, odwiecznych, nie tkniętych, nie zmierzonych jeszcze 264 ludzką ręką ani stopą. Strzeliste świerki wynosiły się nad świerki, zwieszały długie, żałobne konary jedle. Gdzieniegdzie ponad błękitną ich czarność wykwitał jasny pióropusz modrzewia. Gdy prąd zbliżał ich do brzegu, w przepastnej otchłani lasu majaczyły pnie odwieczne, zbrojne sękami po spadłych konarach, niektóre proste jak kolumny greckie, inne potwornie skręcone, pełne guzów i narośli. Wielkie, przekształcone z wiekiem w twardą miazgę drzewną grzyby sterczały płaskim wykuszem z łona prastarego dębu. Jakieś straszliwe rany, okropne rozdarcia, zadane przed wiekami siłą wichrów lub piorunu, zalane słodką żywicą i rdzeniem, zaschłe, zarośnięte mchem, ujawniały grozą pozostałych blizn niespożytą moc i żywotność drzewa. Kora, błyszcząca od wiecznej wilgoci, mieniła się w gęstym mroku jak łuska gadziny, lub chropowata, zdrzewnia-la, zorana w tysiączne bruzdy zdała się być rylcem wieków zapisaną, cierpliwą kroniką boru. Miejscami ze zwartej, czarnej ściany puszczy wychylała się, niby zjawisko, brzoza smukła, przeźroczym listowiem pod słońce się skrząca, podobna dziewce w białe giezło przyodzianej, wyrywającej się z ciemnicy na świat Boży. Długie, jak tchnienie wiatru lekkie gałązki kładły się na rwącej wodzie z płochliwym, ostrożnym wdziękiem. Spływały z wodą w dół, czarownie uległe, by naraz wstrząsnąć się, unieść w górę i do macierzy powrócić. Zalotnie płoche, zwieszały się znów ponad wodą, czekając, rychło śmielsza fala je zabierze... Zielony mech spływał po brzuchatych głazach aż do samej wody. Wymyte korzenie olch wiły się u brzegu jak koralowe węże. Choć dzień był gorący, lipcowy, od wieczystego cienia borów bił na jadących przejmujący chłód. Czerń lasu, pokruszona na tysiączne złomki, padała w wodę głęboko, sięgając gdzieś bezdna, porwana prądem płynęła razem z łodziami. Sunęli po tym odbiciu puszczy, niby po dziwacznie pokrzywionych czubach drzew, po skrawkach lazuru, coraz to szybciej i szybciej. Na zakrętach biała piana czepiała swoje warkocze do czółen. — Hany, Trzy Korony! — rzekł krótko Hołeksa ukazując Osterodemu wynoszący się ku niebu ponad borami szczyt. Lewy brzeg wzniósł się wysoko, wywalając, niby trzewia ziemi, szare i czerwone upłazy. Las uciekł wyżej, wisiał frędzlą czarną w górze. Zatoczyli szeroki łuk wokoło łąki zielonej, wyspy niskiej, kaczeńców i wikliny pełnej. Niespodziana, łagodna jej zieleń miękki zarys obłych brzegów upieściły oczy. dodały otuchy... Już ją minęli; pozostała w tyle jak przystań bezpieczna — stracona. Prąd wzmagał się, pędził, huczał. Spieniona woda bryzgała wokoło czółen. Po obu brzegach rzeki 265 kiemu, zdawała się nie widzieć jego obecności. Niewymowna tęskliwość i smutek biły z jej zadumy. — To je ten Miemiec, co wiedzom — objaśnił harnasia Hołeksa. Przywrócony do rzeczywistości, pan Osterode oderwał wzrok od dziewczyny i kłaniał się nisko hetmanowi zbójeckiemu. Kwoczka, odwykły z dawna rozporządzać się sam, zerkał na grabiankę oczekująco, zdziwiony niezwykłym jej zachowaniem się i obojętnością. Widząc, że milczy uparcie, odwrócona, zdecydował się przemówić. — Som tu jeich krzynki, owsem. Dadzom trzysta — (spojrzał na grabiankę pytająco) — trzysta cerwonych i mogom zabierać z Panbogiem... — Gdzie są? — zapytał pan Osterode. — Hany, w Sobcańskim wąwozie... — Te same to aby skrzynie? Rad bym je wprzód obaczył... — Hale! Nie Cygany my! — fuknął gniewnie zbój. — Kces, to płać — a nie, to idź do stu bucków!... Grabianka podniosła głowę. — Czemu, mości hetmanie, nie chcecie zezwolić panu, by najpierw oglądnął skrzynie? Co wam to wadzi? — rzekła łagodnie. — Kto wie? Może są nie te, co myślał? Zbóje spojrzeli na nią oniemieli, szeroko rozwierając gęby. W tym głosie, w tych słowach kryło się pewnikiem coś niesłychanie przemyślnego, coś, czego pojąć nie mogli. Kwoczkć wezwał Neścioraka. — Prowadź ich... Niech se popatrzom