Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jakże to dalekie od Akcji Katolickiej sprzed dekady. Polski katolicyzm jakby czekał na pocałunek wyzwalający z wiekowego letargu. Czy "Tygodnik" stał się dobrym księciem królewny Śnieżki? Nie sam. Wraz z marksizmem. W Polsce katolicyzm nie miał się co rozliczać z hitleryzmu i jego krwawej spuścizny: należał do dobrego towarzystwa ofiar, a nie do konspiracji Piłatów, tak częstej na Zachodzie. Natomiast nowa, ponętna rola rysowała się dlań pośród historycznych przemian: schronienie dla wolności sumienia i myśli w obliczu nowej dogmatyki ciążącej wyraźnie ku neoobskurantyzmowi. Rola kusząca, lecz jakże osobliwa dla światopoglądu domagającego się monopolu sumień, widzącego cnotę w prawowierności i posłuszeństwie, zaś ceniącego rozum mniej. I jakże trudna. Tu intelektualiści katoliccy okazali się, jak znalazł. Przede wszystkim odcięli się od polityki. Polityczna mechanika historycznej fazy zdaje się być przesądzona na długie lata, nie ma co się spierać o autokratyczną formę, której nie można naruszyć. Natomiast walka w kulturze, ścieranie się idei, dialog myśli, czyli dziedzina ducha, to co innego. Marksiści w Polsce zgodzili się, bowiem wiedzieli, że w tym kraju z duchem nie ma żartów. W ogóle marksiści niby oficjalnie ducha mają za nic i nawet wiedzieć nie chcą, czy istnieje, ale jak z nimi poważnie porozmawiać, to niczego nie są za pewni. Czyli wykazują rozsądek. I to był pierwszy doniosły punkt dla "Tygodnika". Co nie znaczy, że postawa taka spotkała się z szerokim uznaniem społeczeństwa. Naród polski nie Kant, subtelnością rozumowania nikt go jeszcze nie wzruszył. Na lewicy rzucono się na "Tygodnik" za wstecznictwo, zaś prawica, w tym spora część kleru, dostrzegła w nim masoński liberalizm i kumanie się z Żydami. Zarzut o tyle pokrywający się z prawdą, że "Tygodnik" z miejsca otworzył swe łamy dla wszystkiego co w Polsce mądre, utalentowane, wykształcone, oświecone i mające coś do powiedzenia poza jakąkolwiek ortodoksją. Profesor Kleiner i Jan Parandowski, Artur Górski i profesor Czekanowski, liberał Kisielewski i socjaldemokrata Szczepański, oto jak wyglądało od samego początku. Jeśli już nie wspomnieć Tadeusza Borowskiego i Wojciecha Żukrowskiego, między innymi, którzy puszyli się na zacofanych stronach, póki blask słońca ze wschodu nie opromienił ich pisarskich epoletów. Ale bodaj większy grzech w oczach różnych kół katolickich stanowił Maritain ze swym integralnym humanizmem i personalizmem, Simone Weil, bo Żydówka, Graham Greene, bo ciągle o spółkowaniu, czy Bruce Marshall, bo niepewny stosunek do cudów. I tu trzeba było jeszcze Jerzego Turowicza do nawigacji pomiędzy katolicką ciemnotą a marksistowską cenzurą. Kardynał Sapieha go poparł, zaś Turowicz zademonstrował talent do lawirowania i umiaru wystarczający na osiem lat. Trzeba to sobie jasno powiedzieć, że marksiści nigdy nie przyrzekali "Tygodnikowi" wieczystości. Wręcz inaczej: od początku szykowali się do zlikwidowania go bezboleśnie i z gracją. Czekali na okazję. Aby to pojąć, najlepiej posłużyć się przykładem dziejów dwóch innych periodyków. Obydwa powstały mniej więcej w tym samym czasie co "Tygodnik Powszechny" i inaczej rozumiały rolę opozycji w kraju opanowanym przez marksistów. "Tygodnik Warszawski", uruchomiony przez Stronnictwo Pracy w miodowe miesiące demokracji ludowej, związał się od razu z rozpolitykowaną częścią kleru; w rezultacie, komuniści aresztowali z błahego powodu niemal całą redakcję, zaś naczelny redaktor popełnił w więzieniu samobójstwo. "Dziś i Jutro", płód Bolesława Piaseckiego, o którym tu jeszcze będzie mowa, po wstępnych manewrach w stronę niezależności, szybko stoczyło się na pozycje ideowego oszustwa, serwilizmu i pseudokatolickiej retoryki. Od 1950 roku zaś, w ramach przeobrażeń całej grupy Piaseckiego, stało się agenturą do rozsadzania niezawisłej roli Kościoła w Polsce i inaczej nie może być traktowane