Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Zrozumiała ów gest i odpowiedziała mi własnym: dwukrotnie machnęła gniewnie prawą pięścią w stronę prawego barku, nie dotykając go jednak. Wróciła do gabinetu. Przyglądałem się przez chwilę, jak przerzuca strony kilku książek, patrząc na kolorowe ryciny. Następnie ubrałem się i poszedłem do kuchni, by ugotować garnek zupy. Po chwili rozległ się dźwięk nalewanej do wanny wody. Przez króciutką chwilę słychać było pluskanie, któremu towarzyszyły okrzyki dezorientacji i wesołości, gdy nieznana śliskość kostki mydła sprawiła, że okazała się ona bardziej nieuchwytna niż użyteczna. Owładnięty ciekawością - i być może seksualnym zainteresowaniem - podszedłem cicho do zimnego pomieszczenia i popatrzyłem na nią zza drzwi. Wyszła już z wanny i wciągała tunikę. Uśmiechnęła się do mnie półgębkiem, poprawiając po-trząśnięciem głowy włosy. Z jej nóg i rąk skapywała woda. Obwą-chała się starannie i wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: "Co to za różnica?" Gdy w pół godziny później zaoferowałem jej miskę rzadkiej zupy jarzynowej, odmówiła. Wyglądała niemal na podejrzliwą. Powąchała zawartość garnka, zanurzyła w niej palec i skosztowała jej bez wielkiego zadowolenia, przyglądając się, jak jem. Mimo wielu wysiłków, nie mogłem jej namówić, by spożyła ze mną ten skromny posiłek. Było jednak jasne, że jest głodna. Wreszcie oderwała kawałek chleba i zamieszała nim w zupie. Przez cały czas mnie obserwowała, poddawała oględzinom. Szczególnie moje oczy zwróciły jej uwagę. - Ccayal cualada... Christian? - odezwała się wreszcie cicho. - Christian? - powtórzyłem, wymawiając imię w prawidłowy sposób W jej ustach brzmiało jak "Kreesatan", rozpoznałem je jednak z dreszczem szoku. - Christian! - powtórzyła i splunęła gniewnie na podłogę. Jej oczy nabrały dzikiego wyrazu. Sięgnęła po włócznię, użyła drzewca, by szturchnąć mnie w pierś. - Steven - pełna zamyślenia przerwa - Christian. - Potrzasnęła głową, jakby doszła do jakiegoś wniosku. - Ccayal cualada? Im clathyr! Czyżby pytała, czy jesteśmy braćmi? Skinąłem głową. - Utraciłem go. Zdziczał. Poszedł do lasu. Do wnętrza. Znasz go? - Wskazałem na nią, na jej oczy. - Christian? - zapytałem. Choć była blada, pobladła jeszcze bardziej. Było jasne, że się boi. - Christian! - warknęła i cisnęła włócznią, sprawnie i bez wysiłku, na drugi koniec kuchni. Broń wbiła się w tylne drzwi i utkwiła w nich z drżeniem. Podniosłem się i wyrwałem ją z drewna, lekko poirytowany tym, że skutecznie przebiła deskę, pozostawiając sporą dziurę na świat zewnętrzny. Guiwenneth napięła lekko mięśnie, gdy wyszarpnąłem włócznię i przyjrzałem się tępo zakończonemu grotowi o ostrych jak brzytwa krawędziach. Był ząbkowany, lecz nie tak jak liść. Zadziory były zakrzywionymi do tyłu hakami biegnącymi wzdłuż każdej z krawędzi. Irlandzcy Celtowie znali straszliwą broń zwaną gae bolga, której nigdy nie powinno się używać w honorowej walce, gdyż jej skierowane ku tyłowi zadziory wyrwałyby trafionemu nią człowiekowi wnętrzności. Być może w Anglii, czy innej części celtyckiego świata, która zrodziła Guiwenneth, używano broni, nie licząc się z podobnymi honorowymi względami. Drzewce było ozdobione krótkimi liniami biegnącymi pod różnymi kątami: oczywiście, pismo ogamiczne. Słyszałem o nim, ale nie miałem pojęcia, jak je odczytać. Przebiegłem palcami po nacięciach. - Guiwenneth? - zapytałem. - Guiwenneth mech Penn Ev - odparła. W jej głosie brzmiała duma. Przypuszczałem, że Penn Ev to imię jej ojca. Guiwenneth, córka Penn Eva? Podałem jej włócznię i sięgnąłem ostrożnie po skryty w pochwie miecz. Odsunęła się od stołu, obserwując mnie z uwagą. Pochwa była wykonana z twardej skóry wzmocnionej paskami bardzo cienkiej blachy, które niemal w niej zaszyto. Zdobiły ją ćwieki z brązu, a do zszycia obu połówek użyto grubej, skórzanej nici. Sam miecz był czysto funkcjonalny: rękojeść z kości owinięta była solidnie przeżutą, zwierzęcą skórą. Dalsze brązowe ćwieki ułatwiały palcom skuteczny uchwyt. Gałki niemal nie było. Ostrze wykonano z lśniącego żelaza. Mogło mieć jakieś osiemnaście cali długości. U podstawy było wąskie, ale potem rozszerzało się do czterech lub pięciu cali, nim zwęziło się do ostrego końca. Była to piękna, kształtna broń. Widniały na niej ślady zaschłej krwi świadczące, że często jej używano. Schowałem miecz do pochwy, po czym sięgnąłem do schowka na miotły po własną broń - włócznię, którą wykonałem z odartej z kory i prymitywnie obrobionej gałęzi. Za grot służył jej wielki, ostry odłamek krzemienia. Dziewczyna spojrzała na nią tylko raz i wybuchnęła śmiechem, potrząsając głową, najwyraźniej z niedowierzaniem. - Chcę, żebyś wiedziała, że jestem z niej bardzo dumny - oznajmiłem, udając oburzenie. Dotknąłem ostrego kamiennego grotu. Jej śmiech był radosny i swobodny. Wyrażał autentyczne rozbawienie nędznym efektem moich starań. Nagle najwyraźniej poczuła się lekko zawstydzona. Zakryła usta dłonią, choć nadal drżała z wesołości. - Potrzebowałem wiele czasu, żeby ją zrobić. Byłem z siebie bardzo zadowolony. - PeuYn plantyn! - zawołała z chichotem. - Jak śmiesz - odpowiedziałem. Potem zrobiłem coś bardzo głupiego. Powinienem był okazać więcej rozsądku, ale nastrój wesołości i spokoju nazbyt sprzyjał samozadowoleniu. Udałem, że chcę zaatakować dziewczynę. Opuściłem włócznię i pchnąłem nią lekko w jej stronę, jakbym chciał powiedzieć: "Pokażę ci..." Zareagowała w mgnieniu oka. Wesołość zniknęła z jej oczu i ust. Zastąpił ją wyraz dzikiej furii. Wydała z siebie gardłowy dźwięk, dźwięk ataku. W krótkiej chwili, której potrzebowałem, by poruszyć swą żałosną zabawką gdzieś w jej kierunku, zdążyła dwukrotnie uderzyć własną włócznią, gwałtownie i ze zdumiewającą siłą. Pierwszy cios odłamał grot i omal nie wytrącił mi drzewca z dłoni. Drugi w nie uderzył. Cała zdekapitowana broń wypadła mi z rąk i przeleciała przez kuchnię. Postrącała garnki ze ściany i wylądowała z brzękiem wśród porcelanowych pojemników. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że niemal nie miałem szansy zareagować. Dziewczyna wyglądała na nie mniej wstrząśniętą ode mnie. Staliśmy bez ruchu, gapiąc się na siebie z zaczerwienionymi twarzami i rozdziawionymi ustami
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Moglibyście pomyśleć, że były bardziej oczywiste powody: mój mąż mnie ignorował albo dzieci były nieznośne, albo moja praca była jak kierat, albo że chciałam sobie...
- Opowiadano sobie z niemałą grozą, jakoby gdzieś na dalekim Wschodzie spadł temi czasy z nieba olbrzymi potwór mający trzy wiorsty długości a pół wiorsty szerokości...
- Nie powiedziałem sobie: „Teraz go już nigdy nie zobaczę”, albo „Teraz już nigdy nie uścisnę mu ręki”, ale: „Teraz go już nigdy nie usłyszę”...
- Mimo że ojciec i rodzeństwo troszczyli się o mnie jeszcze bardziej, mimo że staliśmy się sobie jeszcze bliżsi, wszystko się zmieniło...
- Nagle sobie uświadomiłem, że wszelkie informacje, które otrzymałem od istot – wiedzę pochodzącą z samego przeżycia, w tym z poprzedniego NDE – mogłem w końcu otrzymać...
- Och, potrafię sobie wyobrazić, jaką masz teraz minę! Nie przejmuj się, nie zamierzam się poddać! W gruncie rzeczy, mogę Ci udzielić innej odpowiedzi na pytanie, jakie zawsze...
- W wiele lat później Garp miał sobie uświadomić z rozczuleniem, że to jąkanie starego było czymś w rodzaju posłania dla Tincha od ciała Tincha...
- Ma swój świat w sobie i jasnowidzenia nieziemskie, i szczęście, którego mu nikt nie odbierze i które ni czasu, ni ziemskich zmian się nie boi...
- O ile dotąd w państwach cywilizowanych wymiar spra- wiedliwości nie mógł sobie stawiać innych celów poza sądzeniem, o tyle obecnie "przestępstwo" miało być zagrożone nie...
- Marek, który już tego nie robił, zaproponował radzie gminnej, aby tę kwotę przeznaczyła na inny cel, oświadczając, że jeżeli ksiądz chce mieć dzwonnika, może go sobie...