Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Uśmiechnął się strasznym, krzywym grymasem upiora. W nieprzeniknionych ślepiach wysłanniczki Kręgu pojawił się strach, którego nie potrafiła ukryć. — Zostaw mnie! — syknęła. Zacisnął pięść na jej włosach, szarpnął. — Za późno, Alysio Maddox Dellvardan, suko Kręgu, zwana Rdzą. — Zdychaj! — wrzasnęła, robiąc palcami szybki gest. W Corneta uderzyła fala mocy. Odrzuciła go na środek gabinetu. Stracił równowagę, upadł. Wydawało mu się, że stanął w płomieniach. Każdy nerw krzyczał, a Crux wił się po podłodze, wymiotując krwią. Jak przez kłąb waty usłyszał dźwięczący satysfakcją głos Sykstusa. — Pokazać ci Fergusa, Cornet? Jest włochaty, bezmózgi i bardzo jurny. Płomienie nie gasły, a kałuża krwi zamieniła się w morze, w którym tonął. Nie zauważył nawet, że zaniepokojeni hałasem wpadli do gabinetu ochroniarze Sykstusa. Starszy klanu trącił Cruxa czubkiem buta. — Zabierzcie tę szmatę i wyrzućcie — odezwał się do podwładnych Saffona. — Jak dla mnie, może być przez okno. Cornet szedł. Rzędy kamienic ciągnęły się po obu stronach ulicy jak szary wąż podążający w drugą stronę. Bruk uciekał spod butów. Każdy krok był sztywny i mechaniczny. Każda decyzja oznaczała nadejście ciemności, bo Crux wiedział, że kawałki zdruzgotanego świata nigdy nie poskładają się znowu w całość. Dotarł do domu, w którym mieszkał. Zatrzymał się przed wejściem, spojrzał w górę na światło w oknach poddasza, na gargulce podtrzymujące parapet. Uśmiechały się szpetnie. Koniec, powiedziały ich kamienne pyski. Demony należą do piekła, a piekło nie oszczędza nawet swoich. Krew Ludu Luster jest przeklęta od zarania dziejów. Cornet przyznał im rację i wszedł do środka. Zastał Koral siedzącą na łóżku. Splecione dłonie trzymała na podołku. Obróciła na niego błękitne spojrzenie, pełne smutku i rezygnacji. Crux oparł się o framugę drzwi, nie mogąc zmusić się do ani jednego kroku dalej. — Coś się ze mną dzieje, Cornet — powiedziała Koral. — Coś bardzo złego. — Tak — szepnął z trudem. — Wiesz co, prawda? — Tak. Milczała chwilę. — Więc powiedz. Jesteś mi to winien. — Kiedy cię porwano — usłyszał swój własny głos. — Sykstus założył na ciebie zaklęcie snu, a Rdza, wysłanniczka Kręgu, sprowadziła demona, zwanego Fergusem. On jest jak kłąb tkanek, nie myśli, nie czuje, nie pragnie. Żyje, żeby się rozmnażać. Zapłodnił cię. — Więc urodzę demona? — spytała cicho. — Nie dopuszczę do tego — wyszeptał. — Nie mogę. Fergus, rozwijając się w ciele nosiciela, pożera jego duszę. Unicestwia ją. W chwili porodu nosicielka umiera, a ponieważ nie ma duszy, przestaje istnieć. Absolutnie, Koral. Pochłania ją niebyt. Dziewczyna spuściła głowę, poruszyła splecionymi palcami. — A więc jednak zostałam matką demona — powiedziała smutno. — Miałam nadzieję, że to będą twoje dzieci. — Błagam, przestań — głos Corneta załamał się. — Ukarano mnie, ale tak, że bodaj bym zdechł, zanim cię spotkałem. Spojrzała mu w oczy. — Niczego nie żałuję, rozumiesz? Nawet gdybym wiedziała, jak to się skończy, zrobiłabym to samo. — Nie wiesz. Nie powiedziałem ci… — Zrozum, Cornet. Wiem — przerwała. — Umrę. Zamknął oczy. — Tak — szepnął ochryple — muszę cię zabić. Nie sposób uratować ofiary Fergusa. Można tylko uratować jej duszę. Odesłać ją do zaświatów, do których należy, dopóki jeszcze coś z niej zostało. — Nie jestem z Ludu Luster, więc to nie będą twoje zaświaty, prawda? Skinął głową. — Nie mogę cię teraz przeprowadzić, maleńka. Nie przeistoczysz się, z powodu Fergusa. Pożre moją moc i na tym się skończy. Nigdy więcej cię nie zobaczę, Koral. Spróbowała się blado uśmiechnąć. — Zawsze będę o tobie pamiętać, Cornet. Jeśli w zaświatach istnieje pamięć. Wargi Cruxa rozchylały się z trudem. — Nie wiem nic o waszych zaświatach. — Ja też nie — powiedziała Koral. — My, śmiertelni, nigdy nie wiemy, co nas czeka. Możesz poleżeć koło mnie chwilę? — Koral! — jęknął. — Koral… — Ciiicho — położyła palec na ustach. Zamilkł. Ułożył się obok niej w łóżku. Leżeli przytuleni, a czas przestał istnieć. — Jestem gotowa — odezwała się w końcu. — Przeprowadź mnie, Cornet. Pogłaskał delikatnie miodowe włosy, przesuwał palce między gęstymi kosmykami. Szeptał do niej, uspokajał, gładził, aż wreszcie jego dłonie zacisnęły się, szarpnęły i głowa dziewczyny bezwładnie opadła na poduszkę. Ciało drgnęło, znieruchomiało, a Cornet poczuł, że umiera. To on był trupem, nie spokojnie leżąca Koral. Wtulił twarz w jej włosy, pozwalając, żeby wszystko odpłynęło, znikło. Nie wiedział ile czasu spędził, obejmując martwą dziewczynę. Ocknął się i wypuścił ją z objęć, gdy nagle w duszy otwarło się i trysnęło źródło mocy tak potężnej, że zalało go w jednej chwili, zmusiło do krzyku, do szarpania pazurami pościeli, do tłuczenia łbem w ścianę. Nienawiść. Odwieczna, straszliwa siła Ludu Luster. Cornet pozwolił jej ogarnąć się całkowicie, przemienić i przeprowadzić na nową Prawdziwą Stronę, wsłuchany we własny krzyk, we własne wycie potępieńca. A potem wszystko zajęło się ogniem. Nie potrafił powiedzieć czy podpalił mieszkanie, czy to eksplodowała jego nieokiełznana nienawiść