Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Steve, wentyluj j¹. Raz na kilka sekund. - Monitor pod³¹czony. - Co masz? - Jest coœ. Zaczekaj moment. Tak, bardzo wolny, miarowy rytm. Osiem, dziesiêæ na minutê. Bardzo szerokie zespo³y. - Billy, powinieneœ by³ j¹ jednak reanimowaæ. - Przepraszam. Przepraszam. Wygl¹da³a na martw¹. - Pewnie nie ¿yje, ale ta decyzja nie nale¿y do ciebie. - SprawdŸ jej Ÿrenice, dobrze? Loretta poczu³a d³onie dotykaj¹ce jej oczu. Na moment boleœnie b³ysnê³o jaskrawe œwiat³o. - Szerokie, sztywne. - Mówi³em wam, ¿e nie ¿yje. - Masuj, nie gadaj. Ray, wezwij przez radio White Memorial. Powiedz im, ¿e mamy priorytet jeden. - Ciœnienie? - Brak. - Brak ciœnienia, brak têtna, szerokie Ÿrenice. Jezu, co do licha mia³em myœleæ? - Nie mia³eœ. Mia³eœ zrobiæ sztuczne oddychanie i wezwaæ nas. - Przepraszam. Przepraszam. - Daj jej adrenalinê. - White Memorial, White Memorial, tu pogotowie, mówi sanitariusz Driscoll. Mamy priorytet jeden. Powtarzam, mamy priorytet jeden... S³yszane przez Lorettê g³osy zaczê³y siê zlewaæ ze sob¹ i chocia¿ prawie nic nie pojmowa³a z rozmowy, sam ich dŸwiêk sprawia³, ¿e poczu³a siê lepiej. Rêce uciskaj¹ce jej pierœ powodowa³y ból, ale to te¿ dzia³a³o uspokajaj¹co. - Defibrylujemy? - Jaki ma rytm? - Ten sam. Osiem na minutê. Bardzo szerokie zespo³y. - To tylko skurcze agonalne. Potrzebne jej leki, nie pr¹d. - Raczej ksi¹dz. - Daj spokój, Billy, dobrze? - Ci z White Memorial mówi¹, ¿ebyœmy postêpowali zgodnie z przepisami i przywieŸli j¹ jak najszybciej. - Przysuñcie tu nosze. Tutaj! - Proszê, niech siê pani cofnie. Nied³ugo ktoœ tu przyjdzie i wszystko wyjaœni. To wygl¹da na zawa³... Nie wiem, czy wyzdrowieje. W tej chwili nie wygl¹da to zbyt dobrze. - W porz¹dku, szykujcie siê do drogi. Wy dwaj masujecie i wentylujecie. Gotowy, Ray? Jimmy? Dobra. Raz, dwa, trzy, ju¿! Loretta poczu³a, ¿e podnosz¹ j¹, a potem k³ad¹. Przez moment rêce przesta³y uciskaæ jej klatkê piersiow¹. Potem znów zaczê³y. - W porz¹dku. Cofnijcie siê, wszyscy. Idziemy... Idziemy... W gêstym mroku Loretta Leone bardziej domyœli³a siê, ni¿ poczu³a, ¿e wynosz¹ j¹ z mieszkania i po schodach do hallu. Pomó¿cie mi, myœla³a. Pomó¿cie. Nie chcê umieraæ. Dzwon oznajmiaj¹cy pocz¹tek dnia w Charity odezwa³ siê zaraz po szóstej. Garrett Pikê wylaz³ z wyra i ubra³ siê. Widzia³, ¿e zapowiada siê kolejny upalny dzionek. Obejrza³ dziewczynê miesi¹ca na œciennym kalendarzu i uzna³, skreœlaj¹c trzynasty kwietnia, ¿e jest doskona³a. Kiedyœ, chocia¿ raz w ¿yciu, chcia³by spêdziæ noc z tak¹ kobiet¹. Opuœci³ pokój, mieszcz¹cy siê na piêtrze nad kwaterami mê¿czyzn, wzi¹³ wisz¹cy na œcianie notatnik i zacz¹³ obchód. Sprawdza³ imiê ka¿dego pacjenta, zanim zbudzi³ go i wys³a³ do jadalni. Jeden z nich, Dick, by³ najwyraŸniej chory. Ju¿ wieczorem zalewa³ go pot, ale doktor Barber tylko obejrza³ go i odes³a³ z powrotem do ³ó¿ka. Teraz jego stan wyraŸnie siê pogorszy³. Pikê zaprowadzi³ mê¿czyznê do szpitala i przekaza³ go doktorowi. Potem wróci³ do kwater. Przywyk³ do chorych pacjentów i spodziewa³ siê, ¿e Dick wkrótce opuœci oœrodek. Dopiero kiedy odes³a³ do jadalni ostatniego mê¿czyznê, zorientowa³ siê, ¿e nie zgadza mu siê stan. To zdarzy³o siê po raz pierwszy w ci¹gu prawie dwóch lat. Czuj¹c pierwsze dreszcze strachu, sprawdzi³ kwatery, a potem popêdzi³ do jadalni. Po szybkim przeliczeniu okaza³o siê, ¿e mia³ racjê. Brakowa³o mê¿czyzny o imieniu Bob. Doktor Barber z pocz¹tku nie przej¹³ siê t¹ wiadomoœci¹. Kiedy jednak razem z Pikeem i Johnem Fairweatherem zaczêli systematyczne poszukiwania, Barber siê zaniepokoi³. Poœpiesznie wróci³ do kliniki, ¿eby sprawdziæ, czy system bezpieczeñstwa - sieæ fotokomórek i kamer otaczaj¹cych miasteczko - dzia³a prawid³owo. Ten system by³ - a przynajmniej tak powiedziano Pikeowi - absolutnie pewny. I rzeczywiœcie, po dokonaniu poprawek wprowadzonych po niespodziewanej wizycie Colsonów, wykrywa³ nawet takie ma³e zwierzêta jak króliki. - Musi gdzieœ tu byæ - wykrzykn¹³ Barber, nakazuj powtórne przeszukanie budynków. - Nie móg³ uciec. Kilka minut póŸniej John Fairweather zawo³a³ ich do p³ytkiego parowu na zachodnim krañcu miasteczka. - Têdy uciek³ - stwierdzi³ Indianin, wskazuj¹c na wg³êbienia w suchej ziemi. - To niemo¿liwe. - Mo¿liwe - rzek³ Fairweather. - Tak by³o. Aby dowieœæ swej racji, rozp³aszczy³ siê na ziemi i jak w¹¿ poczo³ga³ siê p³ytkim parowem, tu¿ pod krzy¿uj¹cymi siê promieniami œwiat³a fotokomórek. Alarm, po³¹czony z g³oœnikami na s³upach, nie w³¹czy³ siê. - PrzejdŸ jeszcze raz - poleci³ Barber. - Tym razem na czworakach. Fairweather zrobi³, co mu kazano