Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Piękny. Jemu tylko przeto pozwolił Brahma w centrum świata pozostać. Centrum to Indie oczywiście. Tego i wspominać nie warto. Staszek przysypia na bujanym fotelu. Mogliby już skończyć te posiady. O Boże, lokaj znowu zdążył napełnić szklanki! – Skuli! – gospodarz zwrócił się do brata, który właśnie pojawił się u wylotu alejki. – Zabierzesz jutro panów do Parasnath. Do Santali jeszcze nie można, a oni – uśmiechnął się dyskretnie – oni nie lubią czekać. Skull, panowie. – Skull. Wstał wreszcie, pierwszy starym obyczajem pożegnać się z gośćmi. – Nie zobaczymy się już. Jutro lecę do Londynu. – Nic nie mówiłeś... – Zwyczajnie, interesy. Ale, wiesz, cieszę się – zobaczę się tam z matką. – Przecież... – Ach nie – zrozumiał moje speszone spojrzenie – poznałem ją przed kilkoma laty. Ale kiedyś, poprzednio, na pewno była moją matką. Sure. – Skull. I dobrej drogi. Nareszcie w łóżku. Wentylator szumi, moskitiera falue. Ale dlaczego, u diabła, i łóżko zaczyna wirować! Poziom i pion grają ze mną w ciuciubabkę. I noc stanęła dęba. Nagle skoczyła w pion. Rozległa dhanbadzka równina, która dotąd gnała wóz polami płaskimi jak hinduski chleb. W sam raz na spóźnioną poranną drzemkę po bankietowej nocy. 170 – Patrz – Shashi kuksańcem przywołał mnie do porządku. – Mhm... Co? Tak. – Patrz tam. – O cholera! – nie całkiem przytomnie przecieram oczy. Wprost z równiny wali w niebo potężna lesista góra. Parasnath... Rzeczywiście, trudno by wymarzyć plastyczniejszy symbol wędrówki ku niebiańskiej jasności od tego kolosa, który blisko półtoratysięcznym szczytem kłuje błękit ponad przyziemnością równiny. Ani chybi boska celowość ukuć musiała to sanktuarium, skąd by się bowiem ślepym mechanizmom natury wziąć miało rzucenie akurat wśród pól górskiej bryły Parasnathu, i to o ni mniej, ni więcej, ale właśnie dwudziestu czterech wierzchołkach. Znad lesistych stoków bielą się kolejno – od najniższej po sam szczyt najwyższy–świątynki tych, którzy w kontemplacyjnym trudzie pielgrzymowali wzwyż – do samego jądra prawdy. Z dwudziestu czterech kolejnych proroków religii dwudziestu przeniosło się w wieczność w cieniu tej świętej góry. Tutaj, poprzez głodową śmierć, nirwany dostąpił Parsvanath – dżina dwudziesty trzeci, i od jego to świętego imienia słup dżinijskiego świata nazwę swoją zaczerpnął. I trwa tu, piętrzy się ku niebu święta dżinistów góra ponad hinduską równiną. Z przyziemia wali w pion. Tłok gęstnieje. Wąskie uliczki przyklasztornego osiedla całe zdają się płynąć rzeszami tubylców i przybyszów w jednym tylko kierunku – ku sacrum. U stóp wzgórza świątynno– klasztorny zespół Digamber góruje ponad okalającymi go, przyrośniętymi do mnisich murów sadybami wyznawców. Jakże inne wyobrażenie o ciszy dżinijskiej kontemplacji kształtowałem sobie w grotach Khandagiri– –Udajagiri. Dawno wywędrowali z nich świątobliwi eremici. Może ciasno im było śród zatłoczonych pielgrzymami szlaków do sziwaickich opodalnych świątyń Bhubane szwaru. Kiedy w XIII wieku kuli tu swoje skalne cele, pustka i cisza w Udajagiri podobna była zapewne dzisiejszej – gdy to po pustelnikach ostały się jeno zatęchłe pieczary. Żebrak tylko jaki wysunie ku przybyszowi kołtuniasty łeb, wyciągnie dłoń i zagrzechocze na przynętę dwoma drewienkami, po czym powróci w cień przedziwnych, konwulsyjnie powykręcanych głazów. Pustką z grot zieje; ni ryba to, ni smok wybałusza kamienne gały i rozdziawia pysk, poprzez który jakiś dżinijski Jonasz wczołgiwal się do swej skalnej pustelni. I tylko małpy drą się i gżą śród zapomniska. Jakże inaczej niż tutaj, u stóp Parasnathu, gdzie tłum wali do świętych ojców z nadzieją na radę i błogosławieństwo. Zmałpiało Khandagiri–Udajagiri. Parasnath sterczy. Niewiele trzeba miejsca dwu ledwie milionom wyznawców trudnej w jej rygorach wiary. Ścieżka jest kręta i stroma. Nagi mężczyzna o łysej czaszce przysiadł na klasztornym murze i z ożywieniem prawi coś stłoczonym wokół kapłana dziewczętom. Nie opodal przystanął młody jeszcze mnich, w skupieniu słucha siwej damy. Jego nagie ciało szokująco kontrastuje z fałdzistym sari rozmówczyni. Szokująco? – Wierni mijają mnicha, nabożnie zerkają w świątobliwe oblicze, i tylko przybłęda ze świata niewtajemniczonych zwraca uwagę na jego nagie pośladki i genitalia. Shashi przynagla – za chwilę zacznie się poranna ceremonia. Tędy