Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dotychczasowy względny spokój w Wieliczce uśpił czujność Żydów. Koniec był jednak okrutny i nieodwracalny. Wszyscy uczestnicy tego wiecu protestacyjnego zostali jeszcze w budynku Judenratu ciężko pobici przez Niemców, a następnie załadowani na auta ciężarowe — krótko potem zastrzeleni na Koziej Górce i pogrzebani koło swoich pacjentów. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się dużo później. Tego dnia nasz gospodarz był bardzo zmieniony; widać było, że prowadzi ze sobą wewnętrzną walkę. Oznajmił nam, że wygląda na to, iż to nie jest normalna akcja, dlatego nie może nas dłużej przechowywać, narażać siebie i swojej rodziny. Niemcy chodzą po całej okolicy i szukają Żydów. Znaleziony Żyd zostaje natychmiast zastrzelony. Kręci się też wielu denuncjatorów, którzy wydają Żydów. Musimy go w nocy opuścić i szukać dla siebie jakiegoś innego ratunku. Ojciec uspokoił go i dał mu pieniądze, aby nas trzymał jeszcze kilka dni. W nocy słyszeliśmy strzały na łąkach, niektóre bardzo blisko nas. Tej nocy gospodarz przychodził jeszcze dwa razy i za każdym razem ojciec dawał mu pieniądze. On zaś przekazywał nam coraz to straszniejsze wiadomości. Tego dnia Niemcy ogłosili, że wszyscy Żydzi w Wieliczce mają do godziny siódmej wieczorem zgromadzić się na rynku. Powiedziano im, że nazajutrz, czyli 27 sierpnia, mają się o siódmej rano zebrać na łąkach w Bogucicach, przy torach, niedaleko stacji kolejowej Wieliczka. Żydzi mieli zaopatrzyć się w jedzenie na cztery dni i wolno im było zabrać ze sobą 10 kilogramów rzeczy na rodzinę. Cały dzień 27 sierpnia słychać było strzały. Później dowiedzieliśmy się, że na łąkach w Bogucicach zebrało się około 8–9 tysięcy Żydów. Niemcy zrobili na miejscu selekcję. 700 starych i ułomnych ludzi odwieźli autami ciężarowymi na Kozią Górkę i tam zastrzelili. Wszyscy inni w zamkniętych wagonach towarowych odwiezieni zostali do obozu śmierci w Bełżcu. Tego dnia Einsatzkommando SS zaczęło systematycznie przeszukiwać Wieliczkę. Chodzili z psami, odkrywali schowki i bunkry. Byli już w tym bardzo wyspecjalizowani i rzadko komu udało się uratować. Pojedynczych Żydów zabijano na miejscu. Większe grupy ludzi prowadzono na cmentarz i tam ich rozstrzeliwano. Odgłosy strzałów dochodziły aż do nas, ale nie ich krzyki. 28 sierpnia był taki sam. Zabijanie Żydów trwało bez przerwy, cały dzień. Mordowano ludzi, dzieci, kobiety, kaleki, młodych i starych, tak jak się zarzyna kury. Dla Einsatzkommando SS była to po prostu praca, którą należało wykonać. Tego dnia nasz gospodarz stał się jeszcze bardziej niespokojny i coraz bardziej nalegał, abyśmy go opuścili. Ojciec uspokajał go i prosił, by nas przetrzymał jeszcze kilka dni, bo akcja musi się przecież kiedyś skończyć. Przyrzekł mu, że zaraz po jej ukończeniu go opuścimy. Dał mu jeszcze pieniądze i gospodarz się zgodził. Całą noc 28/29 sierpnia mama trzymała mi rękę na czole, bo ciągle zrywałem się ze snu, przestraszony. Śniło mi się coś strasznego, majaczyłem. Jedynie ręka matki przywracała mi spokój. Rano obudziłem się z silnym biciem serca i w dziwnym oczekiwaniu na coś, co miało mnie spotkać. Miałem instynktowne przeczucie, że idę naprzeciwko czegoś bardzo ważnego, decydującego w moim życiu. Nadszedł pamiętny dla mnie dzień 29 sierpnia 1942 — straszny, zdumiewający, niesamowity i niepojęty w tym, co mnie wtedy spotkało. Wcześnie rano klapa bunkra została nagle otwarta i nad nami zobaczyliśmy starszą kobietę, która wymachiwała rękami i ze złością w głosie krzyczała: — Wynocha stąd, Żydy! Macie natychmiast się wynosić, bo jak nie, to zawołam Niemców! Szybko! Szybko! Wyłaźcie stamtąd i opuśćcie nasz dom! Była to matka naszego gospodarza. Rodzice moi zrozumieli, że nie ma rady i zaczęliśmy kolejno wychodzić do góry. Ona zaś popatrzyła na nas, jakbyśmy byli diabłami i krzyknęła: — Bezczelność, żeby narażać obcych i niewinnych ludzi! Odwróciła się, poszła do bramy, gdzie stanęła przy ścianie i — wskazując nam ręką na pole przed szopą — znów zaczęła krzyczeć: — Tam jest wasze miejsce, a nie tu! Wyszliśmy na pole w milczeniu. Byliśmy zaskoczeni i wylęknieni. Ojciec wziął Luśkę na ręce i zaczęliśmy iść przed siebie, a ona krzyknęła jeszcze za nami: „Nie pokazujcie się tu więcej, Żydy!" i zamknęła bramę szopy. Szliśmy przez łąkę. Trawa wydawała mi się jeszcze bardziej zielona niż zawsze. Nie mieliśmy ustalonego kierunku ani celu — po prostu szliśmy, bez zastanowienia. Byle dalej od tego domu, który miał nam służyć jako schronienie, a teraz okazał się dla nas największym niebezpieczeństwem. Po jakimś czasie zauważyliśmy w oddali krzaki i ojciec postanowił iść w ich kierunku. Nagle zobaczyliśmy, że o kilka kroków od nas coś leży w trawie. Zbliżyliśmy się, aby zobaczyć, co to jest — i mama krzyknęła z przerażenia. Zasłoniła twarz rękami i upadłaby, gdyby jej ojciec nie podtrzymał. Przed nami leżały dwa trupy kobiet. Teraz z kolei ojciec krzyknął: „Och! To jest przecież Gizela!". Jej ciało wykrzywione było w jakimś dziwnym skurczu, była tylko w nocnej koszuli i bez butów. Widocznie obrabowano ją z odzieży. Ja też ją dobrze znałem. Była to ciotka ojca, która mieszkała w Wieliczce, bardzo sympatyczna starsza pani, Gizela Schenker. Wiedzieliśmy, że ona również miała się schować u kogoś w tej okolicy. Obok leżał trup młodej kobiety, też prawie nagi. Jej otwarte oczy patrzyły w niebo. Była to także krewna ojca i Gizeli, ale nie pamiętam już, kto dokładnie. Nie mogliśmy tam długo stać, bo w tym miejscu byliśmy z daleka widoczni. Podeszliśmy do krzaków i ojciec poszedł sprawdzić, czy jest tam jakieś miejsce, gdzie można się na razie ukryć. Krzaki okazały się niezbyt gęste i każdy, kto się do nich zbliżył, mógł nas zobaczyć. Nie było jednak innej rady i ojciec postanowił, że przeczekamy tu do wieczora. Leżeliśmy w tych krzakach głodni i spragnieni może dwie godziny i Luśka zaczęła płakać, że chce jej się pić. Rodzice zaczęli się zastanawiać, czy ktoś z nas nie powinien wrócić do stolarza, by poprosić go o wodę i chleb. Odrzucili jednak tę myśl, bo było to zbyt niebezpieczne. Zamiast tego ojciec poszedł sprawdzić, co się dzieje wokół miejsca, gdzie się ukryliśmy. Niedługo potem wrócił i powiedział, że jesteśmy bardzo blisko strumyka. Poszliśmy się napić. Okazało się, że jesteśmy niedaleko polnej drogi, która wiodła w kierunku jakiejś wsi; z daleka widać było kilka wiejskich domków. Zaofiarowałem się, że pójdę tam i kupię chleb. Ojciec nie chciał na to pozwolić, ale nalegałem i wreszcie się zgodził. Później musiałem przekonywać matkę, która bardzo się o mnie bała, ale i ona się zgodziła. Zdjąłem sandały, bo chciałem iść boso