Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

-Postaw się w jego sytuacji i pokonaj go jego własną grą. Szukał powoli i metodycznie, zwalczając chęć pośpiechu, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Gdzie ukryłbym się przed klasą przyszłych snajperów? - zastanawiał się. Po pierwsze, Pitts musiałby znaleźć jakiś zaciszny zakątek i to taki, aby słońce padało mu na plecy, wtedy bowiem słońce oślepi zbliżających się snajperów i zwiększy prawdopodobieństwo powstania zdradzieckiego błysku w celowniku optycznym. Po drugie wykorzystuje na pewno topografię terenu. To pole przechodzi dalej swoim północno-zachodnim krańcem w wąską dolinę, toteż może on się schować na wzniesieniu, dokładnie na linii lasu. Każdy, kto tylko będzie przechodzić przez tę wąską nizinę, musiałby chyba stać się niewidzialny, aby się przedostać. A wreszcie wybrałby chyba jakiś 70 znaczący punkt, tak byjego tropiciele wiedzieli, w jakim kierunku mają się zwrócić, gdy zawoła ich, aby wykryć któregoś ze snajperów. Biorąc pod uwagę teren oraz odległość, powinien był wybrać miejsce położone wysoko, a równocześnie dobrze widoczne, jak na przykład rozwidlenie konarów albo dużą, złamaną gałąź. Jeremy przepatrywał horyzont za pomocą swojej maleńkiej lornetki i szukał tak długo, aż znalazł dokładnie to, co sobie wyobrażał. To jest to. Tam będę - postanowił Jeremy, kierując się w stronę stuletniego modrzewia. Potargane przez wiatr drzewo stało, górując nad wszystkim na horyzoncie, z dwoma konarami uniesionymi w górę niczym dwa maszty. Dokładnie obejrzał teren u podnóża drzewa, aż wreszcie znalazł swój cel: oto siedział tam sobie sierżant sztabowy Emory Pitts, wraz z ośmiocalową tarczą, stanowiącą cel strzałów, tuż ponad lewym ramieniem. Jeremy nastawił azymut - 187 stopni - i zaczął rozważać możliwości. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, gwarantując jeszcze mniej niż dwadzieścia minut światła. Po odgłosach poprzednich strzałów wnioskował, że nikt jeszcze nie zauważył Pittsa. To były strzały do iluzorycznego celu, bo snajperzy bezowocnie próbowali zyskać punkty. Wobec tego wciąż miał szansę wygrać. - Dość już tego węszenia w kółko, Waller - szepnął sam do siebie, tak żeby tylko się odezwać. - Czas brać się do roboty. * ELIZABETH BEECHUM WESZŁA do łazienki, wciąż wystukując numery na klawiaturze swojego telefonu komórkowego i złoszcząc się na pogwałcenie zasad bezpieczeństwa, co sprawiło, że znów zaczęła myśleć o Jordanie Mitchellu. Matrix 1016 zarysował wyraźny i wiarygodny dowód, że jego wysiłki zmierzające do budowy nowego telefonu Quantis stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju, ale nie mogła nic zrobić, aby upublicznić ten raport. Jak długo Parsons siedział u Mitchella w kieszeni, tak długo Senat w pełnym swoim składzie nigdy nie zgodzi się poddać tego tematu pod obrady. Przestała wystukiwać numery i schyliła się, aby zakręcić wodę, która niemal już się wylewała z wanny. Zdumiewające - pomyślała. Nie liczyło się, że zarówno CIA, jak i DIA niezależnie od siebie dowiedziały się, iż planowany jest atak na krajowy system bankowy. Dla 71 Marcellusa Parsonsa i jego popleczników, to znaczy właścicieli fabryk w Montanie, liczyły się dolary, stanowiska pracy oraz głosy - i kryjąca się za nimi wielce lukratywna technologia SBT. To było widoczne, tajne raporty zaś zawierały tylko spekulacje. Elizabeth sprawdziła wodę końcem palca, ale stwierdziła, że jest za gorąca, aby od razu do niej wejść, wobec tego skończyła wybierać numer, rozpięła stanik, powiesiła go na wieszaku na ręczniki i zsunęła majtki. I wtedy to dostrzegła - najpierw cień, a potem jakąś postać, która szybko przemknęła przez drzwi holu. To była postać ludzka. Pani senator szybko cofnęła się do garderoby. - Kto tam jest? - zawołała. Myśl, że wtargnął tu jakiś intruz, nie od razu przyszła jej do głowy. To musiał być ktoś inny, może Rosa albo James, lub błysk na ścianie. W Stanach Zjednoczonych zajmowanie odpowiedniego stanowiska pociągało za sobą poczucie nietykalności. Mieszkała w tym domu -i w tym mieście - przeszło dwadzieścia lat i nigdy nie miała najmniejszych kłopotów. - Kto tam? Teraz go usłyszała. Sosnowa podłoga zatrzeszczała za jej plecami i Elizabeth Beechum nagle zrozumiała, że jest naga i nie sama. - Co... ? - zaczęła wołać, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Z tyłu chwyciła jączyjaś ręka, więc odwróciła się w kierunku wysokiego mężczyzny w wieku czterdziestu paru lat, ale on obrócił ją znowu tyłem do siebie, zanim zdążyła dobrze mu się przyjrzeć. - Przepraszam, pani senator - powiedział. Żadnych emocji, w jego słowach nie można było wyczuć cienia akcentu ani indywidualnego brzmienia. - To nie jest sprawa osobista. Niemal przez chwilę mu uwierzyła - jak większość ofiar. Irracjonalne myśli przebiegły jej przez głowę, gdy intruz schwycił ją za włosy - .. .zostawiłam kieliszek z winem w sypialni. Samochód wymaga przeglądu. Z ust Parsonsa zawsze czuć bekon. Intruz otoczył jej szyję ramieniem, a przed oczami Elizabeth zaczęły przesuwać się różne obrazy. Zasłonka w kabinie prysznicowej. Kobaltowo-niebieski dzbanek na umywalce. Tatuaż w jaskrawych barwach przedstawiający rzucane kości do gry na przedramieniu tego mężczyzny. Na plecach czuła szorstki materiał jego koszuli. Ten człowiek miał na rękach rękawiczki - lateksowe, chirurgiczne rękawiczki, takie jak mężczyzna, który wiele lat temu przyjechał karetką, aby zabrać jej 72 męża. Ten gumowy uścisk przywarł do jej skóry, gdy próbowała się od niego uwolnić. - Proszę... - zaczęła błagać, ale ramię mężczyzny zaciskało się na jej szyi, a ona czuła, jak osuwa się na niego, ślizgając się na kafelkach, niezdarnie machając rękami, usiłując przykryć piersi i łono. - Proszę... nie... -nie w ten sposób- pomyślała. Nie dziś. Strach przerodził się w gniew, postanowiła się bronić, ale było za późno. Uścisk dokoła jej gardła zacieśnił się, podczas gdy mężczyzna coś mówił, a słowa plątały się wraz z adrenaliną i jej uciekającą świadomością. Ostatnie, co Elizabeth Beechum zapamiętała, to myśl, że bardzo chciałaby się wykąpać. *¦' '4.....* ' * JEREMY PRZEŚLIZGNĄŁ SIĘ w lewą stronę, w kierunku Lott-speicha. Mógłby łatwo wygrać, bo zajął dobrą pozycję, ale musiał myśleć o koledze. Teraz należało wrócić i przyprowadzić go tu. - Fritz! - szepnął, kiedy już przebył otwarte pole. W miejscu, w którym leżał Lottspeich, trawa była pognieciona, ale on sam zniknął. Co za cholera? - dziwił się Jimmy, starając się nie unosić głowy, ażeby nie zdradzić swojej pozycji. Dokoła słychać było strzały z karabinów - to inni kursanci strzelali w desperacji. Słychać je było z lewa, z prawa i z tyłu, a jeden od strony doliny. Nakamura wciąż nie znalazł Jastrzębia. Jeremy leżał przez chwilę spokojnie, usiłując wymyślić kilka sposobów wyjścia z tej sytuacji. Fritzowi z pewnością już zbrzydło czekać i stracił nadzieję na znalezienie celu