Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dotarlibyśmy na Ziemię po trzech miesiącach czasu pokładowego. - Pewnie - powiedziałem. - Ale 150 000 lat później. Przy 25 g w niecały miesiąc uzyskujesz dziewięć dziesiątych prędkości światła. Później wpadasz w objęcia świętego Alberta. - No, to rzeczywiście mankament - stwierdziłem. - Jed- nak przynajmniej dowiedzielibyśmy się, kto wygrał wojnę. Człowiek zaczynał zastanawiać się, ilu żołnierzy wypadło w ten sposób z gry. Czterdzieści dwa oddziały zaginęły gdzieś bez wieści. Możliwe, że wszystkie wlokły się przez normalną prze- strzeń z prędkością zbliżoną do świetlnej i jeden po drugim pojawią się na Stargate w nadchodzących stuleciach. Dogodna okazja odskoku na lewiznę, ponieważ po kilku sko- kach kolapsarowych nie da się wytropić uciekiniera. Niestety, sekwencja skoków jest z góry zaprogramowana przez dowódz- two; nawigator wkracza do akcji jedynie wtedy, gdy błąd w obli- czeniach kieruje was do niewłaściwej "dziury", w wyniku czego wyskakujecie w jakimś przypadkowym rejonie kosmosu. Poszliśmy z Charliem przeprowadzić inspekcję sali gimnasty- cznej, wystarczająco dużej, żeby pomieścić tuzin ludzi jednocześ- nie. Poprosiłem go, żeby sporządził grafik, według którego każdy mógłby ćwiczyć przynajmniej godzinę dziennie, kiedy już wy- jdziemy ze zbiorników przeciwprzeciążeniowych. Jadalnia była tylko odrobinę większa od sali gimnastycznej - nawet przy podziale na cztery zmiany posiłki będą spożywane w ścisku - a mesa szeregowych wyglądała jeszcze bardziej przygnębiająco od oficerskiej. Przed upływem tych dwudziestu miesięcy na pewno będę miał problemy z utrzymaniem właści- wego morale moich ludzi. Zbrojownia była większa od sali gimnastycznej, jadalni i obu mes razem wziętych. Musiała taka być ze względu na ogromną różnorodność broni używanej przez piechotę. Podstawowym orę- żem pozostawał skafander bojowy, chociaż znacznie ulepszony w porównaniu z pierwszym modelem, do jakiego wciskałem się przed kampanią na Alephie-0. Porucznik Riland, zbrojmistrz, nadzorował czworo podwład- nych, po jednym z każdego plutonu, którzy ostatni raz sprawdzali zamocowania broni. Chyba najważniejsza czynność na całym statku, zważywszy, co mogłoby stać się z tonami materiałów wybuchowych i radioaktywnych przy przeciążeniu 25 g. Odpowiedziałem na jego służbisty salut. - Wszystko w porządku, poruczniku? - Tąjest, oprócz tych przeklętych mieczy. Używano ich w obrębie pola. - W żaden sposób nie możemy ich ułożyć tak, żeby nie wyginały się. Miejmy nadzieję, że nie pękną. Nie byłem w stanie pojąć reguł rządzących polem; przepaść między obecną wiedzą z dziedziny fizyki a wiadomościami, jakie zdobyłem, robiąc doktorat, była równie wielka jak między czasa- mi Galileusza a Einsteina. Jednak znałem skutki. W mającym kształt półkuli (w przestrzeni kulistym) polu o średnicy około pięćdziesięciu metrów nic nie mogło poruszać się z prędkością większą od 16,3 m/s. Wewnątrz nie istniało coś takiego jak promieniowanie elektromagnetyczne; żadnej elektryczności, magnetyzmu czy światła. Tkwiąc w skafandrze, mogłeś oglądać upiornie monochromatyczne otoczenie: zjawisko to po- bieżnie wyjaśniono mi jako "fazowy transfer przecieku quasi- -energii z przyległej rzeczywistości tachionowej" - cokolwiek miało to oznaczać. Jednak w rezultacie wszelkie konwencjonalne rodzaje broni były bezużyteczne. Nawet bomba typu "nova" była pod kopułą tylko kawałkiem metalu. A każda istota, człowiek czy Taurań- czyk, znajdująca się w polu bez odpowiedniego skafandra, ginęła w ułamku sekundy. Z początku wydawało się, że znaleźliśmy broń, która roz- strzygnie losy wojny. W pięciu starciach całe taurańskie bazy zostały starte w proch bez ofiar własnych. Wystarczyło przetrans- portować pole w pobliże pola (przy silnym ziemskim ciążeniu mogło tego dokonać czterech krzepkich żołnierzy) i patrzeć, jak tamci giną, usiłując prześlizgnąć się przez matową ścianę kopuły. Ludzie niosący generator byli bezpieczni oprócz krótkich okre- sów, kiedy wyłączali go, żeby zorientować się w sytuacji. Jednak za szóstym razem Taurańczycy byli już przygotowani. Nosili skafandry ochronne i mieli ostre dzidy, którymi pozabijali obsługę generatora. Od tej pory obsługa była uzbrojona. Raporty donosiły o trzech takich bitwach, chociaż posłano do walki tuzin oddziałów wyposażonych w pole. Te pozostałe nadal walczyły lub podążały do celu albo zostały doszczętnie rozbite. Okaże się to dopiero po ich powrocie. A nie zachęcano ich do powrotu, jeśli Taurańczycy nadal kontrolowali przydzieloną im przestrzeń - sugerowano, że byłaby to "dezercja w obliczu wroga", co oznaczało egzekucję wszystkich oficerów (jakkol- wiek plotka głosiła, że po prostu robiono im pranie mózgów, programowano i znów posyłano do walki). - Czy będziemy używać pola, sir? - spytał Riland. - Zapewne. Nie od razu, chyba że Taurańczycy już tam są. Niechętnie myślę o tkwieniu całymi dniami w skafandrze. Równie niechętnie myślałem o użyciu miecza, włóczni czy noża; obojętnie ile elektronicznych duchów posłałem za ich po- mocą do Walhalli. Spojrzałem na zegarek. - No, lepiej chodźmy do zbiorników, kapitanie. Trzeba spraw- dzić, czy wszystko jest przygotowane. Mieliśmy około dwie godziny do rozpoczęcia skoku. Pomieszczenie, w którym znajdowały się zbiorniki, przypo- minało wielką fabrykę chemiczną; miało dobre sto metrów śred- nicy i było zagracone ciężkimi aparatami pomalowanymi na monotonną, szarą barwę. Osiem zbiorników stało niemal syme- trycznie wokół centralnego dźwigu; symetrię psuł tylko jeden, dwukrotnie większy od innych. Ten miał być dla dowództwa - dla wszystkich oficerów i specjalistów. Sierżant Blazynski wyszedł zza jednego ze zbiorników i za- salutował. Nie oddałem mu honorów. - Co to jest, do diabła? W tym wszechświecie szarości ujrzałem plamę innego koloru. - To kot, sir. - Co ty powiesz. W dodatku wielki i pręgowany. Wyglądał śmiesznie, usado- wiony na ramieniu sierżanta. - Zapytam inaczej: co, do diabła, robi tutaj ten kot? - To maskotka sekcji obsługi, sir. Kot uniósł łeb, żeby prychnąć na mnie bez entuzjazmu, po czym ponownie zapadł w drzemkę. Spojrzałem na Charliego, który wzruszył ramionami. - To chyba trochę okrutne - powiedział. A do sierżanta rzekł: - Nie będziecie mieli z niego wiele pożytku. Przy 25 g zostanie z niego kupka futra i flaków. - Och nie, sir! Sirs. - Technik rozgarnął futro między łopatkami zwierzęcia. Zobaczyłem zawór do doprowadzenia flu- rowęglanu, taki sam, jaki miałem na biodrze