Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dokoła miasta było jedno grzęzawisko, w którym tkwiły jeno krzyżackie straże chowające się przed deszczem. Wcześniej jednak niż pomoc nadszedł pogodny ranek czter- nastego listopada. Gdy opadłą mgła, zaświeciło dawno nie wi- dziane słońce, zimne już i zmalałe, ale blaski jego wesoło zami- gotały w kałużach i rozlewiskach, błękitnych odbiciem blade- go nieba. Błotniste ulice miasta zaroiły się ludźmi, obozująca w rynku gołota suszyła nawiłgłe szmaty. Zdać się mogło, że nadeszło jakoweś święto, ale kasztelan patrzył niespokojnymi oczyma na ten tłum, wyczekujący otwarcia dróg, spokoju i chle- ba. Odezwał-się do Spytka, który po nocy bezsennej zaczerwić-' nione oczy mrużył od blasków: — Wole j bym do końca żywota słońca nie widział, niż teraz je obaczyć. — Lżej w słońcu umierać — odparł Spytek, jakby swej my^- śli odpowiadał. Od rana naszła go pewność, że stanie się coś ostatecznego. Kasztelan spojrzał na niego niespokojnym i pyta- jącym wzrokiem, a Spytek dodał już obojętnie: — Ani chybi uderzą, bo i czekać nie mają na co. A jako jest z obroną, wiemy. Każcie kilku wojakom iść ze mną do Słup- .-v 331 «v skiej bramy, bo tam nikogo z naszych nie masz. I zdałoby się resztę, po znajomkach i swojakach na mieście ostali, ściągnąć ku klasztorowi. Leliwa zabrał kilku młodszego rycerstwa i poszli. Obszedł- szy wały, wrócił do klasztoru, by się pożywić. Było już południe krótkiego dnia i nic się nie działo. Zabawiwszy niewiele, zbierał się iść z powrotem, mówiąc: — Widno dziś nie uderzą, jeno nad ranem lub w nocy. Osta- nę tam już, by na mieszczan dać baczenie. Ale na wałach wszystko było gotowe do obrony, bo i miesz- czanie spodziewali się czegoś. Splatając się w długie pasma wraz z wstającym z mokradeł oparem, snuły się sine dymy ognisk, palonych przy wałach, na których grzano od wypadku wrzątek i smołę. Wody do gaszenia pożarów wszędzie było pod dostatkiem, zresztą nawiłgłe da- chy nie łatwo chwyciłby płomień. Spytek chciał być dobrej myśli, ale nie mógł. Znużony był, a zamierzając czuwać po już jednej niespanej nocy, powiedział do towarzyszy: . — Pójdę spocząć do domu kasztelana w Rynku. Gdybym zaspał, niech mnie który zbudzi z nastaniem mroku, a gdyby trzeba było — wcześniej. Wnętrze kasztelańskiego dworca puste było, jeno na dzie- dzińcu ujadał pies. Po odejściu Sasów i plądrowaniu gawiedzi w komnatach nie pozostał cały ni jeden sprzęt. Porozrzucane leżały szaty niewieście i dziecinne. Spytek zgarnął je w kąt, zrobił sobie z nich legowisko i zdjąwszy jeno hełm, ułożył się. Gdy zapadał w sen, zanikającej jawie towarzyszyło ujadanie psa i Spytkowi zdało się, że wcale nie zasnął, jakkolwiek gdy otwo- rzył oczy, na niebie stały już zorze zachodu. Pies ujadał nadal, aż się zanosił, przechodząc chwilami w wycie, lecz prócz szcze- kania psa dolatywały teraz inne głosy. Spytek nastawił uszu: dalekie jeszcze wrzaski, w których brzmiały trwoga i przeraże- nie. Zerwał się, nasłuchując. Nagle pod domem ktoś krzyknął: — Uchodźcie! Krzyżacy w mieście. Biegnąc już, rycerz nakładał hełm. Wypadł na Rynek i cof- nął się. Ujrzał białe płaszcze. Gromady zbrojnych wdzierały się ~- 332 ~ do domów, skąd co chwilę dochodziły przeraźliwe krzyki zarzy- nanych. Nie brakło między nimi wysokich głosów kobiecych i piskliwych dziecięcych. W jednym kącie Rynku kłębiła się za- wierucha ludzi, z której dochodziły odgłosy walki, ale wnet rozwiała się, jeno ciała czerniły na błotnistej ziemi. Na twarzy Spytka odmalowały się gniew i groza. Już miał skoczyć, gdy posłyszał tupot nóg po drewnianym chodniku. Spojrzał: nadbiegał, widno ostatkiem sił, jeden z wojów, któ- rych zostawił przy bramie Słupskiej. Za nim pędziło z krzy- kiem kilku knechtów. Szybko zbliżali się ku furcie, z której Leliwa patrzył na okrutne widowisko. Ścisnął w ręku miecz. Polski rycerz przebiegł koło niego o krok. Spytek dojrzał, że z ust spływa mu krew i usłyszał chrapliwy oddech. Nie stało czasu patrzeć za nim, bo prześladowcy byli tuż. Przywarował, gotując się do ciosu. Miecz jego spadł na twarz nadbiegającego knechta z takim rozmachem, że zatrzymał się dopiero na nausz- nikach hełmu, który jeszcze siła uderzenia zmiotła z na wpół rozwalonej głowy, a trup zwalił się pod nogi Leliwy. Stało się to tak niespodzianie, że następny z biegnących nie zdołał się zatrzymać, choć dostrzegł, co się wydarzyło