Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bush zrozumiał teraz, czemu Hornblower nie ma płaszcza. Poczuł nagle wściekłość. Przez głowę przemknęły mu wspomnienia tak wyraźne, jak wyraźnie widział tę przyjemną salę. Wspomniał, jak ze szpadą w dłoni Hornblower wdarł się na pokład „Renown” i ruszył do boju, który mógł skończyć się zwycięstwem lub śmiercią. Hornblower, który tyle myślał i działał, żeby zapewnić sukces — a potem, na pokładzie okrętu, rzucił swe życie na szalę; dziś ten sam Hornblower stoi tu szczękając zębami, próbując się ogrzać przy ogniu z łaski właściciela spelunki hazardowej, żabojada o wyglądzie nauczyciela tańca. — To oburzające — powiedział wreszcie Bush. A potem zaproponował swoje pieniądze, chociaż wiedział z całą pewnością, że czyniąc tak, będzie głodował on sam i jego siostry, jeśli nie dosłownie, to w każdym razie nie będą mieli dosyć na jedzenie. Ale Hornblower pokręcił głową. — Dziękuję panu — rzekł. — Nigdy tego nie zapomnę. Lecz nie mogę tego przyjąć. Pan wie, że nie mogę. Zawsze jednak będę panu wdzięczny. Swymi słowami rozjaśnił mi pan świat. Mimo odmowy Bush ponowił propozycję i próbował wmusić przyjęcie pieniędzy, lecz Hornblower nie ustąpił. Może widząc przygnębioną minę Busha Hornblower udzielił mu dalszych informacji, żeby go podnieść na duchu. — Sprawy nie mają się tak źle, jak by wyglądało — rzekł. — Pan nie wie, że otrzymuję stałe wynagrodzenie… regularne honorarium od naszego przyjaciela markiza. — Nie, nie wiedziałem — odparł Bush. — Pół gwinei tygodniowo — wyjaśnił Hornblower. — Dziesięć szylingów i sześć pensów w każdą sobotę rano, niezależnie od pogody. — A co musi pan robić za to? — Połowa pensji Busha wynosiła przeszło dwa razy więcej. — Muszę grać w wista — wyjaśnił Hornblower. — Tylko tyle. Od dwunastej po południu do drugiej rano muszę tu być, żeby usiąść do wista przy każdym stoliku, gdzie brak czwartego. — Rozumiem — mruknął Bush. — W swej szczodrobliwości markiz daje mi również wolny wstęp do klubu. Nie muszę płacić składki członkowskiej ani opłaty za korzystanie z restauracji klubowej. I mogę zatrzymywać dla siebie wygrane. — Ale też pokrywać przegrane? Hornblower wzruszył ramionami. — Naturalnie. Tylko że nie tak często się przegrywa, jak by ktoś mógł przypuszczać. Przyczyna jest całkiem prosta. Gracze, którym trudno znaleźć partnerów i których inni traktują pogardliwie, są oczywiście złymi graczami. Ale bardzo chcą grać. I gdy przypadkiem markiz jest na sali, kiedy major Jones, admirał Smith i pan Robinson szukają czwartego, a wszyscy inni udają bardzo zajętych — on spogląda na mnie z wyrzutem, tak jak żona mogłaby patrzeć na męża rozmawiającego zbyt głośno w czasie proszonego obiadu — wtedy ja wstaję… Dziwna rzecz, pochlebia im grać z Hornblowerem, chociaż często naraża ich to na stratę pieniędzy. — Rozumiem — powtórzył Bush i przypomniał sobie Hornblowera stojącego przy palenisku w forcie Samaná i organizującego obstrzał pirackich statków hiszpańskich rozpalonymi pociskami. — Życie, rzecz jasna, nie zawsze ściele się po różach — ciągnął Hornblower; raz zacząwszy nie mógł się powstrzymać od mówienia. — Po czterech czy więcej godzinach człowieka zaczyna wściekać gra z marnymi partnerami. Jeśli pójdę do piekła, to na pewno za karę będę miał zawsze za partnerów ludzi, którzy nie zwracają uwagi na to, co zrzucam. Lecz z drugiej strony często zdarza mi się zagrać robra czy dwa z dobrymi partnerami. Są chwile, że wolę przegrać z dobrym graczem, niż wygrać ze złym. — W tym sęk — rzekł Bush, wracając do poprzedniego tematu. — A jak jest z przegranymi? Doświadczenia Busha w hazardzie polegały głównie na przegrywaniu, i teraz, myśląc na trzeźwo o tych sprawach, przypomniał sobie, jak marnie gra. — Jakoś sobie radzę — rzekł Hornblower. Dotknął kieszeni na piersiach. — Trzymam tu dziesięć funtów. Mój corps de réserve, rozumie pan. Dzięki temu mogę zawsze przetrzymać kilka kolejnych przegranych. Gdyby rezerwa się wyczerpała, musiałbym ponieść ofiary, żeby ją znów mieć. Ofiary — to znaczy pozbawienie się posiłków, pomyślał ponuro Bush. Tyle troski było w jego twarzy, że Hornblower pospieszył z dalszą pociechą. — Ale za pięć miesięcy będę miał znowu połowę pensji — rzekł. — A do tego czasu… kto wie? Jakiś kapitan może mnie przygarnąć. — To prawda — potwierdził Bush. Teoretycznie mogło się to zdarzyć. Niekiedy okręty zmieniały obsadę. Jakiś kapitan mógł potrzebować porucznika; mógł zaprosić Hornblowera, żeby zajął wakans. Ale wszyscy kapitanowie byli oblegani przez przyjaciół szukających stanowisk, a również Admiralicja była szturmowana przez poruczników o dużo dłuższych stażach służbowych lub innych, mających wpływowych przyjaciół, a kapitanowie przeważnie słuchają zaleceń wysoko postawionych osób. Drzwi się otwarły i weszło paru mężczyzn. — Najwyższy czas, żeby klienci zaczęli napływać — zauważył Hornblower, szczerząc zęby do Busha. — Niech pan zostanie, pozna pan moich przyjaciół. Szkarłatne mundury wojskowe, niebieskie oficerów marynarki wojennej, surduty cywilów o barwie zieleni butelkowej i tabaczkowej; po dokonaniu prezentacji Bush i Hornblower zrobili im miejsce przy kominku — poły surdutów rozchylały się, gdy ich właściciele stawali w kolejce przed ogniem. Nagle ucichły uwagi o mrozie i uprzejma wymiana słów. — Wist? — zaproponował jeden z nowo przybyłych. — Nie ze mną. To nie dla nas — odezwał się inny, dusza grupki w czerwonych mundurach. — Dwudziesty dziewiąty piechoty ma co innego do roboty. Spotykamy się codziennie z naszym przyjacielem markizem w sąsiednim pokoju. Chodźmy, majorze, zobaczymy, czy tym razem uda nam się wywołać właściwą cyfrę . — Może zatem pan zechce zagrać jako czwarty, panie Hornblower? A pański przyjaciel, pan Bush? — Ja nie gram — powiedział Bush. — Z przyjemnością — zgodził się Hornblower. — Wiem, że pan nie będzie miał nic przeciwko temu, panie Bush. Tam na stole leży nowy numer „Naval Chronicie”, na ostatniej stronie jest list do „Gazette”, który może zajmie pana przez chwilę. A tu jest jeszcze jedna pozycja, która też może wydać się panu ważna. Bush wiedział, o czym będzie ten list, jeszcze zanim wziął gazetę do ręki, ale gdy odszukał już to miejsce, poczuł to samo miłe zaskoczenie, widząc swoje nazwisko w druku, jak wówczas gdy zobaczył je po raz pierwszy: „Pozostaję z poważaniem, itd., W. Bush”