Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

No dobrze, już idę... Dobrze, że mnie wypuściły, leciwe harpie, bo musiałam jechać do Jeleniej Góry po prezenty. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałam wcześniej, dam głowę, że taka na przykład Lula od miesiąca chowa pełną szafkę doskonale przemyślanych prezentów dla wszystkich. Tylko dla Jagódki i Kajtka mamy już prezenty zbiorowe, składkowe i uzgodnione z rodzicami - pełne stroje jeździeckie w stylu angielskim, bo uznaliśmy, że będą wyglądać słodko w tużurkach i melonikach. Zwłaszcza Jagusia. Oczywiście, umówiliśmy się w sklepie we Wrocławiu na ewentualne wymiany, bo trudno jest kupować ubrania i buty na niewidzianego. Ale pod choinką będą miały wszystko, łącznie z palcatami i żabotami pod szyję. Omcia zamierza podarować Jagusi jakąś starą broszkę do żabocika. W Jeleniej Górze, co można było przewidzieć, kociokwik pełen, sklepy zapchane takimi samymi gapami, jak ja, ale coś tam udało mi się ponabywać, zwłaszcza, że pewne koncepcje już miałam. Dla Luli kupiłam perfumy - jakiś czas temu przetestowałam na Jasiu, jakie zapachy robią na nim wrażenie i wybrałam Kashayę Kenzo, specjalnie pod jego nos. Lula może nie być początkowo zadowolona, bo ona raczej pachnie mydełkiem lawendowym, ale niech się kobieta uczy, jak przyciągać zmysły ukochanego mężczyzny. Jankowi podaruję jedną taką uczoną książkę... Na pewno im się przyda w życiu przyszłym. Babci Stasi kupiłam trzy świeżutkie kryminały, Kena Mc Clure, Grishama i jeden jakiejś nowej Ruskiej, Omci trzy stare Chmielewskie, niech staruszka szlifuje współczesną polszczyznę i ma przy tym trochę radości życia. Wiktorów chciałam obdarować podręcznikiem chowu niemowlaka, ale zawahałam się w ostatniej chwili - to by mogło być jednak zbyt ryzykowne. Byłam już w poważnym kłopocie, ale natknęłam się na Rynku na jakiegoś faceta, który na małym stoliku wyłożył różne starocia, zapewne w przekonaniu, że święta pomogą mu je upchnąć w narodzie. Bez przekonania podeszłam do niego i wśród różnych koszmarnych figurek, zobaczyłam śliczny stary obrazek przedstawiający tenże Rynek z górami prześwitującymi w wylocie ulicy. Na moje oko to był ten kawałek gór, pod którymi znajduje się Marysin - spytałam faceta, a on potwierdził. - To prawdziwy oleodruk, wisiał w domu, do którego moja rodzina się sprowadziła tuż po wojnie - wyjaśnił. Nie wiedziałam, czy to dobrze, że oleodruk, czy nie. Zapytałabym Lulę, gdyby była pod ręką, ale jej nie było pod ręką. Facet zorientował się w moich wątpliwościach i chytrze zmrużył oczka - i tak już malutkie, w kolorze niebieskim z dużą domieszką czerwonego. - Te oleodruki, pani, to kiedyś były w pogardzie. Że to nie obraz. Ale teraz to się liczy, że stary. On ma ze siedemdziesiąt lat albo więcej, tu na drugiej stronie jest dedykacja, ktoś komuś dał na prezent, pani zobaczy. Podetknął mi odwrotną stronę oleodruku pod nos, faktycznie, była tam dedykacja, jakiś Hans się oświadczał jakiejś frojlajn Gretchen po niemiecku i data: 1926 rok. - O, nawet więcej niż siedemdziesiąt. Prawie osiemdziesiąt. To już zabytek. Ja bym go nie sprzedawał, ale pani rozumie, sytuacja przymusowa. Za stówę oddam, nie będę się targował. Znowu nie wiedziałam, czy stówa to dużo, czy nie, ale pomyślałam, że towar jest tyle wart, ile można za niego wziąć albo ile ma się ochotę za niego zapłacić. Obrazek mi się podobał. Wyciągnęłam stówę. Facet uśmiechnął się i z dużą godnością (jak na starego pijaczka) przyjął ode mnie banknot. Chuchnął na niego i życzył mi szczęścia, przepraszając jednocześnie, że nie ma w co opakować zabytku. - Nie szkodzi - powiedziałam równie uprzejmie. - Kupię do niego ładny papier i opakuję go sama. Wesołych Świąt! - Wesołych Świąt. Zobaczy pani, ten obrazek przynosi szczęście. Nie wiem, komu pani chce go dać, ale temu komuś przyniesie na pewno. Tam, gdzie on wisi, jest zgoda w rodzinie i ład, i porządek. Tak było u nas w domu. No, wszystkiego najlepszego. Odeszłam, unikając być może ponurej opowieści o tym, dlaczego w domu przestało być fajnie. Prawdopodobnie dlatego, że pan tego domu wpadł w szpony nałogu i zaczął chlać bez opamiętania. To mnie już nie interesowało, Wiktory nie mają inklinacji do nadmiernego picia, obrazek będzie mógł bez przeszkód pełnić swoją powinność. Pozostawał mi prezent dla Rafała. Nie miałam żadnej koncepcji, co do niego, dotarło bowiem do mnie, że prawdę mówiąc, wcale faceta nie znam, nie wiem, co on lubi, czego nie, co mu może sprawić przyjemność, a czego powinnam unikać - po prostu biała kartka. Jak to się stało? Znamy się już kilka miesięcy, pracujemy razem, ciągnie mnie do niego ewidentnie... Swoją drogą, ciekawe, czy on ma podobny dylemat. A może się dogadał z Lulą i ona mu coś podpowiedziała? Wykonując usilną pracę myślową, zawędrowałam z powrotem do księgarni, w której już raz byłam i zaczęłam bezmyślnie łazić wzdłuż półek. Oko moje padło na kalendarze i doznałam oświecenia. Kalendarz