Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Och, wiele by dał, żeby znowu poczuć pod stopami rozkołysany pokład statku. Rozciągała się teraz przed nim rozległa połać stepu, sięgająca podstawy falistych wzgórz, ledwie widocznych w oddali. Co jednak dziwne, ścieżka, którą podążał, nie prowadziła w tamtym kierunku. Zamiast tego skręcała ostro w lewo, biegnąc w stronę gęstego lasu, który graniczył ze stepem. Jobecowi nie uśmiechała się myśl o wędrówce tym cienistym szlakiem, który przecinał las, ale też nie zamierzał poruszać się po otwartej przestrzeni, gdzie mogły dopaść go, i to nie uzbrojonego, Psy Alizonu — te wściekłe białe bestie, które szkolono do polowania na ludzi. Więc lepszy będzie las; może tam znajdzie wodę i jakieś jadalne rośliny, żeby zapełnić kurczący się szybko żołądek. Tym, co wydało mu się nieco dziwne, gdy ruszył krętą ścieżką, była absolutna cisza zalegająca wszędzie wokół. Ani razu nie usłyszał krzyku ptaka, jak również szeleszczących odgłosów myszkujących po lesie zwierząt. Nawet bzyczące i kąsające owady, które w lesie tak często są prawdziwą udręką, zdawały się nieobecne. W miarę upływu czasu cisza stawała się coraz bardziej przytłaczająca i Jobec co chwila przyłapywał się na tym, że spogląda przez ramię, jakby w obawie, że zobaczy kogoś lub coś, co podąża jego śladem. Ścieżka zrobiła się nieco szersza. Przyjrzawszy się bliżej podłożu, Jobec odkrył, że kroczy po szarych kamiennych blokach, które leżały ukryte pod warstwą leśnej ściółki. Zatem ścieżka była dziełem istot inteligentnych, a nie zwierząt, choć wszystko wskazywało na to, że ci, którzy ją zbudowali, nie korzystali z niej regularnie. Dopiero późnym popołudniem Jobec natknął się na wodę, lecz jego uwagę zwrócił nie tyle mały strumień, ile to, co znajdowało się na drugim jego brzegu. Niegdyś ta budowla mogła służyć jako sala zebrań, tak była wielka. Jak się wydawało, wzniesiono jaz tych samych kamiennych bloków, z których ułożono ścieżkę. Dach, ledwie widoczny pod porastającą go winoroślą, wciąż chronił pomieszczenia znajdujące się w głębi budynku, podczas gdy front już dawno temu rozpadł się i zniszczał, odsłaniając masywne filary, które go niegdyś podtrzymywały. Na budynku, tuż pod występem dachu, biegł szereg rzeźb przedstawiających ludzi, zwierzęta i stworzenia, których Jobec nie potrafił zidentyfikować, bowiem czas i żywioły zatarły ich rysy. Nie potrafił powiedzieć, dla jakich celów i przez kogo została wzniesiona ta budowla. Lecz nie ulegało wątpliwości, że jest niezmiernie stara. Cisza, która towarzyszyła Jobecowi przez cały ten dzień, zdała się najbardziej przytłaczająca wewnątrz i wokół tego budynku, nosiło się wrażenie, że z tej ciszy sączy się gorycz, smutek, a strach. Jobec ugasił pragnienie zimną wodą ze strumienia, ale głód pozostał, narastając z każdą mijającą chwilą. Lecz z jego zaspokojeniem mógł jeszcze trochę poczekać, zważywszy, że słońce opadło już nisko ku zachodniemu horyzontowi, rzucając wszędzie wokół dziwne cienie. Najważniejszą rzeczą było teraz znalezienie schronienia na noc, ponieważ powszechnie było wiadome, że ciemność jest porą, w której wyruszają na łowy leśni drapieżcy. Och, czegóż by nie dał za jeden kawałek pozbawionego smaku suchara. Jego żołądek odpowiedział burczeniem na samą myśl. Przekroczył strumień i ruszył dalej ścieżką, która kończyła się przed budynkiem. Ostrożnie wspiął się po trzech stopniach, mijając pierwszy rząd masywnych filarów. Przystanął na chwilę, by rzucić okiem na wyrzeźbione na nich runy, lecz były mu obce i nie potrafił ich odczytać. Uczucie strachu, które go prześladowało, było teraz tak silne, że wydawało się niemal namacalne. Poruszając się ostrożnie wśród gruzów, zmierzał ku nie zawalonej tylnej części budynku, stopniowo przyzwyczajając oczy do panującego półmroku. I tam, ku swemu przerażeniu, odkrył coś, co po części mogło odpowiadać za atmosferę, jaką wyczuwał wokół siebie. Przed nim znajdowało się osiem masywnych stołów, każdy wykuty z pojedynczego bloku szaroniebieskiego kamienia. Były ustawi jedne jeden przy drugim, po cztery w rzędzie. Wokół stołów i pod nimi leżały w nieładzie liczne szkielety uzbrojonych ludzi, wciąż zakute w zardzewiałe zbroje i kolczugi, w których zginęli. Kiedyś ci towarzysze broni wznosili w tej sali toasty, o czym świadczyły porozrzucane kielichy i puchary do wina. Lecz jakaś bitwa przerwała ową uroczystość i wielu zostało zabitych. — Niech ziemia zabierze to, co pochodzi z ziemi. Niech woda przyjmie to, co jest z wody. I niech to, co zostało wyzwolone, podąża wolne drogą Światła — powiedział głośno Jobec, powtarzając pogrzebową formułę, jaką zwykło się żegnać poległych wojowników. Powątpiewał, by te słowa zostały kiedykolwiek wypowiedziane wobec tych, którzy tutaj spoczywali. Krocząc wśród zmarłych, Jobec zaczął nabierać przekonania, że chyba pomylił się w swych domysłach co do tego, co się tutaj wydarzyło