Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Czy mógłbyś się przetoczyć, byśmy usiedli plecami do siebie? Kiedy po długich wysiłkach ich plecy stykały się ze sobą, Pete zaczął szamotać się z węzłami na przegubach Boba. Zaciskał zęby, pot spływał mu po twarzy. Wydawało mu się, że męczy się tak już godzinami, wreszcie padł wykończony. - Po prostu nie mam jak tego schwycić - powiedział zrozpaczony. - Bo masz związane ręce - odparł Bob. Pete rozważał, co by tu zrobić. - Gdyby pan Harris nie odebrał mi noża, wziąłbym go w zęby i... - Pete! Możemy spróbować oswobodzić się za pomocą zębów. - Warto się przekonać, co to da. Położę się na boku. Bob cal po calu zbliżał usta do nadgarstków przyjaciela. Chwycił zębami pierwszy węzeł i próbował go przegryźć, a Pete nieustannie kręcił dłońmi. Trzy razy musieli przerywać pracę, by odpocząć. Bob spróbował znowu. - Czuję, że puszczają! - krzyknął Pete. - Spróbuj teraz rękami. Znowu usiedli plecami do siebie i Bob zaczął mocować się z linką krępującą Pete'a. Nagle puścił pierwszy węzeł. Z drugim poszło już łatwiej i po chwili Pete miał wolne ręce. Szybko rozwiązał sznurek omotujący jego nogi i uwolnił Boba. Natychmiast ocenili sytuację. Pete podszedł do frontowych okien, podczas gdy Bob sprawdził okienko na tylnej ścianie chaty. - Moje są zabite gwoździami - oznajmił Pete - i widzę strażnika. Nie wydostaniemy się stąd nie zauważeni, nawet nocą. Stróż ma mocną latarkę. Słońce schowało się już za najwyższym ze szczytów i cały krajobraz przybrał kolor ciemnej purpury. Jeszcze chwila i góry pogrążą się w całkowitych ciemnościach. - Metr lub dwa występu i dalej skała. - W głosie Boba słychać było strach. - Ucieczka stąd to beznadziejna sprawa. Dwaj detektywi wrócili do stołu. - Przynajmniej wiem, gdzie jesteśmy - powiedział Pete. - Widzę przełęcz po zachodniej stronie. Jesteśmy w wysokich górach, około dziesięciu kilometrów od rezydencji. - Gdybyśmy wysłali sygnał, może ktoś by go tam zauważył - zaproponował Bob. - Jeśli Jupiter nas szuka, z pewnością poszedł do domu panny Sandow. - Potrzebne nam jakieś światło - uznał Pete. Zaczęli przeszukiwać chatę. Wydawało się, że nic nie zwojują: w izbie stało niewiele mebli, a pan Harris był zbyt sprytny, by zostawić cokolwiek, co mogłoby pomóc w ucieczce więźniom. Ale jak wielu nazbyt pewnych siebie oszustów, przeoczył rzecz oczywistą. Bob wydał tryumfalny okrzyk, zgarniając śmiecie z wieka starej dębowej skrzyni i unosząc je. - Mamy lampę naftową - zawołał, wyciągając starą zakurzoną lampę. - W dodatku z odrobiną nafty. Możemy nadać sygnały alfabetem Morse'a, zasłaniając i odsłaniając światło lampy. - Jeśli zdołamy ją rozpalić. - Pete zasępił się. - Nie mamy zapałek. W szalonym tempie znowu przeszukali izbę. Znaleźli stare pudełko zapałek wciśnięte w szufladę stołu. Bob schwycił zapałkę i szybko zapalił lampę, podczas gdy Pete wziął kawałek płaskiej blachy i nadawał sygnały. Chłopcy ruszyli do tylnego okienka. Zatrzymali się w pół kroku i zamarli ze zdziwienia. Przez szybę wpatrywał się w nich mężczyzna o ciemnej karnacji. Pchnął okienko i wskoczył do środka, a za nim ciemnoskóry kompan, ubrany jak i on w biały strój. Obaj stanęli obok parapetu, wpatrując się w chłopców, a w ich dłoniach lśniły gołe ostrza długich noży. ROZDZIAŁ 17 Ślepa uliczka Komendant Reynolds siedział przy biurku, kiedy Jupiter i Worthington jak burza wpadli do jego gabinetu. Jupiter wymachiwał poplamionym papierem śniadaniowym, stanowiącym dowód rzeczowy przeciwko panu Harrisowi. - Pan Harris jest oszustem! - wykrzykiwał Pierwszy Detektyw. - Zamierza ukraść Skarb Chumashów! Widzieliśmy, jak pędził samochodem ze swojej siedziby. Sądzę, że spieszył do posiadłości Sandowów, i z pewnością byli z nim Bob i Pete. - Spokojnie, Jupiterze. Pozwól mi zerknąć, co tu przyniosłeś. - Komendant uważnie obejrzał plamy na papierze. - A więc nawet nie jest wegetarianinem. Całe to Stowarzyszenie to też oszustwo. No tak, to by się zgadzało. - Co by się zgadzało? - Jupiter z otwartymi ustami gapił się na komendanta. - To, co powiedziałeś, z tym, co zdołałem ustalić. - Oczy komendanta Reynoldsa zabłysły lekkim rozbawieniem. - Nie jesteście, chłopcy, jedynymi detektywami w Rocky Beach. Rozmawiałem z policją w Australii. Nic nie wiedzieli o Tedzie Sandowie, natomiast Albert Harris jest osobnikiem doskonale im znanym. Przeczucie cię nie myliło. - Czego się pan dowiedział? Komendant wstał zza biurka. - Porozmawiamy w drodze. Nie ma czasu do stracenia. Dotąd nie udało nam się wpaść na trop ciemnoskórych mężczyzn, ale czuję, że kiedy znajdziemy Harrisa, to i oni się odnajdą. Dzwoniłem już do pana Andrewsa i umówiłem się, że zabierzemy go po drodze. Tata Pete'a, niestety, wyjechał. - Dokąd jedziemy, panie komendancie? - chciał wiedzieć Jupiter. - Oczywiście do Sandowów. Jestem pewien, że tu też masz rację. Na terenie posiadłości znajdziemy poszukiwanych łajdaków. - Proponuję, żebyśmy wzięli rolls-royce'a - powiedział Jupiter. - Pan Harris nie wie, że korzystamy z tego auta, a na widok policyjnego wozu może próbować ucieczki. - Świetny pomysł - pochwalił chłopca komendant. - Powiem moim ludziom, żeby jechali za nami. Komendant Reynolds polecił czterem podwładnym wziąć samochód policyjny i jechać za rolls-royce'em, zachowując odpowiednio dużą odległość. Worthington podwiózł następnie komendanta i Jupitera pod dom, gdzie mieszkał Bob. Jego ojciec wybiegł szybko i wsiadł do limuzyny. - Co tu się dzieje? - spytał zaniepokojony. - Czy wie pan już, gdzie są chłopcy, komendancie? - Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu - odparł komendant Reynolds. - Jak do tego doszło? - dopytywał się pan Andrews. Komendant szybko streścił wszystko, co przydarzyło się Trzem Detektywom. - Wykonali dobrą robotę, panie Andrews. Powinien pan być z nich dumny. Gdyby nie oni, panna Sandow i jej bratanek mieliby poważne kłopoty, a my żylibyśmy w nieświadomości tego, co się dzieje, aż byłoby za późno na przeciwdziałanie złu. Chłopcy działali prawidłowo i ostrożnie. Skąd mogli wiedzieć, że Harris to oszust? Wszystkich wyprowadził w pole. - Kimże on jest, ten Harris? - spytał zaniepokojony tata Boba. Zapadał zmrok. Worthington wiózł swych pasażerów krętą drogą w kierunku przełęczy