Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

To przecież także stały atrybut dobrych żon. Czy od takich żon chciałoby się odpocząć? Chyba nie – dumam, jakbym stracił pomyślunek, bo przecież Oleńki nie ma w domu dopiero od wczoraj, a mnie już jej brak i kompleksy zaczynają mnie nękać jak zastarzały reumatyzm. A wszystko dlatego, że od paru godzin nie ma przy mnie mojej włodawskiej pielęgniarki, „siostry miłodzierdzia”. Trudno – ktoś musi za mnie od czasu do czasu ponosić odpowiedzialność. W końcu przecież nie ja byłem „komendantką powiatową Zielonego Krzyża czasu wojny”. – Oleńka! – przymykam oczy, żeby na chwilę wymknąć się zielonej pogodzie za oknem – Taka jedna... moja żona przecież. Każdemu mógłbym życzyć takiej – powtarzam na głos. Teraz mogę sobie na to pozwolić, bo wiem, że gdyby mnie w tej chwili usłyszała, na pewno wybuchnęłaby śmiechem. I to nie dlatego, że taki komplement od rodzonego męża nie przypadłby jej do gustu. Skądże. Po prostu, jak każda kobieta, nie chciałaby zapeszyć szczęścia, albo tego, co jej się właśnie szczęściem wydało. Bo Ola jest przesądna, jak każdy doktor filozofii z prawdziwego zdarzenia. Ola! Moja postrzelona ukochana. Aleśmy się dobrali, bo przecież ja też jestem postrzelony. Choć oficjalnie pobraliśmy się dopiero w czterdziestym ósmym. Ktoś przecież w tym stadle musiał dać dobry przykład. Dałem go ja, bo wtedy już od dwóch lat byłem pełnoletnim, tak jak ona – od pięciu. – Więc tak – pomagam sobie na palcach – ślub wzięliśmy na pewno w czterdziestym ósmym. Osiemnastego kwietnia. Czarną marynarkę pożyczyłem od Jaśka Grześniaka, kolegi z zaocznych kursów pedagogicznych. Ciekawe, to pamiętam, kwiecień pamiętam, a samego wesela – nie. Jakby ktoś gąbką przejechał po pamięci. Roztrzepanie? Skleroza? Przecież jacyś goście byli poza Grześniakiem. On sam był u nas nawet jako kum na chrzcinach Jaśka. Na pewno był też wuj Marciniak, więc co? Osiemnasty! To na pewno ważna data w moim życiu. Ale przecież człowiek nie składa się z dat. Najbardziej chyba kształtuje go codzienność, która upływa właśnie między jedną ważną datą a drugą. Do czasu urodzenia się Helenki a potem Jaśka – wychowywała i kształtowała mnie Ola (oczywiście z wyjątkiem tych moich fanaberii, których nie zdołała przewidzieć). Zatem – Oleńka. I wcale się tego nie wstydzę. Dopiero gdy dzieci zajęły się wychowywaniem Oli – przeszedłem na własny garnuszek intelektualny. Nie chodzi o magisterium, które wydłubałem późno i dosyć żmudnie, ani o stanowisko, jaMe tam ono jest – ale o to, że od jakiegoś czasu spostrzegłem, że zaczynam absolutniki powiedziałbym „jednostkowo-osobiście” odpowiadać sam za siebie. Taka jak gdyby spóźniona zazdrość o to wszystko, co na mnie oddziaływało w tamtych trudnych łatach, co mnie kształtowało na ówczesnego spryciarza-małolata no, może trochę pechowatego spryciarza, któremu wojna nie szczędziła kopniaków. Może właśnie dzięki tym bezustannym kopniakom i szturchańcom stałem się taki podatny na wszelkie wpływy. I stąd to dzisiejsze, trochę zdumiewające doznanie zazdrości skierowane przede wszystkim do mojej najlepszej nauczycielki. Tak właśnie to dzisiaj odczuwam i wiem, że tego też nie potrafię się wstydzić. Jak widać przez tych kilkadziesiąt lat dorobiłem się chyba jednego, ale za to na pewno: świadomości, że ostałem się w końcu z wszystkimi swoimi wadami i zaletami wyhodowanymi przez Olę – jak dziwaczny gruboskórny wrażliwiec, piorunochron zawsze otwarty na wszelakie gromy dokoła. A burze wciąż biją, nieraz w środku nas samych, tyle, że mam już teraz tę krzepiącą pewność, że odpowiadam całym sobą za wszystko, co postanowię i uczynię. To z pewnością nie jest żaden kompleks w stosunku do Oleńki. Po prostu wydoroślałem. A ona, moja zawsze najdroższa i pierwsza w świecie, ona nie zawsze musi uczestniczyć w moich osobistych rozliczeniach z tymi wszystkimi niepokojami, jakich się dorobiłem jako Władysław Krzywousty (na szczęście ten przydomek nie przylgnął do mnie na zawsze) i jakie przydźwigałem aż tu, na próg naszego spokojnego domu. Ola odpływa codziennie do portów wzniesionych już przez nasze dzieci, do swoich studiów i zainteresowań. Ja tkwię w rodzinie tam, gdzie trzeba, raz w środku, raz z boku, a czasem u stropu, skąd widok najlepszy. Ale dla tego cholernego niepokoju wywalczyłem sobie prawo wyłączności. Po wielu niedogadaniach Ola to zrozumiała. Ustąpili nawet Hanka z Józkiem, rolnikiem przecież zasłużonym, choć borykającym sią wciąż ze swoimi owcami. Dla nich to już tylko sprawa wzruszenia ramionami. Dzieci już też na swoim. Więc co? Samemu nie można się pomartwić czy jak? Tak więc na te sprawy mam raz na zawsze przepustkę w rodzinie, jak w woju za wzorowe wywiązywanie się z obowiązków na poligonie