Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Ja idę, bo trzeba — rzekł Carel. — Ja idę, bo wy też idziecie — stwierdził Nepo. — Idę — oświadczył po prostu Rob. Timo wbił energicznie żerdź w muł i odepchnął tratwę. — No to nie kłócić się. W drogę! * Kiedy Rob wszedł na wierzchołek wzgórza, poczucie przestrzeni napełniło mu pierś. Bez względu na to, co się wydarzy, nie będzie już żałował, że poszedł za Timem. — Na Syriza! Piękniej tu niż w kraju Franków — szepnął zdyszany Joq. Rob nie znał kraju Franków. Obracał się ciągle wśród dżungli i nawet pojęcie panoramy było mu obce. Wszelkie opisy, jakie usiłował mu dawać Timo, były dla człowieka lasu niepojętymi abstrakcjami. Dopiero teraz zaczynał rozumieć. U jego stóp rozciągała się obszerna równina, pełna pól i pastwisk; wśród zagajników, kęp i poręb wiła się miękko rzeczułka. Hen daleko na prawo i lewo krajobraz wydawał się wznosić nieskończenie łagodnym stokiem, aż rozpływał się w wybuchającej świetlistości słońca. Na wprost oko sięgało tak daleko, że Rob odczuwał prawie zawrót głowy. Błękitna mgiełka spowijała dalekie góry, Rob czuł jednak, że to jeszcze nie kres świata. Ze skórzanego rowkowanego futerału Timo wydobył jakiś instrument, wyraźnie bardzo stary i bardzo zniszczony. Nazywał ten instrument przybliżaczem. Kilkakrotnie z nerwową ciekawością przykładał go do oczu. Przedmioty odległe sprawiały wtedy nagle wrażenie bliskich, ale wyciągnięta ręka natrafiała tylko pustkę. Niewątpliwie były to czary. — Mamy to w spadku — mówił Timo. Słowo to w jego ustach wydawało się tłumaczyć wszystko. — Co widzisz, na Obera? — zawołał Carel. — Nie każ nam czekać! — Widzę… widzę zwierzęta… pasą się… możecie mi wierzyć albo nie, ale to krowy, — Krowy? Takie same jak nasze? Carel wyrwał mu prawie z rąk przybliżacz. — Na Siryza! Wcale nie zwariował! Piękne i prawdziwe krowy z pełnymi wymionami. Krowy, ani chybi… słowo daję, krowy. Ober jest wielki, ach jacy byliśmy głupi. Powoli przesuwał instrumentem. — O… Nie., nie mylę się… Droga… o… dom, dwa domy… Timo szybko odebrał mu instrument i znów zaczął lustrować dolinę. Carel patrzył w dół ekstatycznym wzrokiem. — Przywrócimy „Dobrym Pamiętnikom” całe ich znaczenie. Albowiem wyszliśmy ze świata i znaleźliśmy świat. Poszliśmy do innego kraju, a oto okazuje się, że to ten sam kraj. Powiadam wam, że kapłani wciąż kłamali. Uczcimy Obera nie przez zabijanie starych kóz, ale badając świat. Albowiem taki jest sens Posłania. — A może to jakieś czary — zauważył ostrożnie Nepo. — Syriz czaruje tych, których chce zgubić. — Daj spokój z Syrizem! To tylko słowo w „Dobrych Pamiętnikach”. Słowo, którego magowie nadużywają, żeby nas utrzymywać w strachu. — Spójrzcie! — zawołał nagle zmienionym głosem Joq. Pokazywał palcem podnóże pagórka. Z zagajnika wysunęło się kilku ludzi. Rozwinęli się w tyralierę i zaczęli piąć się po zboczu. Należało sądzić, że w lesie kryją się jeszcze inni. — Zobaczyli nas — rzekł spokojnie Timo nie odrywając oczu od przybliżacza. — Idą na nas. — Uciekajmy! — jęknął Nepo. Nie poruszył się jednak ani na cal. — To ludzie — ciągnął Timo. — Nic więcej, tylko ludzie. — Co niosą? — Miotacze ognia, podobne do naszych. Wiecie, co to za jedni, ci ludzie? Patrol. Patrol, taki sam jak te, które w kraju Franków pilnują podejść na wzgórza w strefie zakazanej. Nie ruszajcie się, nie zdradzajcie żadnych oznak niepokoju. Rob zbliżył się z wolna do Tima i stanął nieruchomo krok za nim. Bał się, ale zarazem czuł ślepą ufność w tego, za kim z własnej woli poszedł. — Nie będziemy tu chyba stali z opuszczonymi rękami — odezwał się Joq. — Trzeba odejść albo walczyć. — Nie ruszać się! — powtórzył oschłym głosem Timo, opuszczając przybliżacz. — Mają nas na celownikach swoich miotaczy, a na dole w lasku jest ich jeszcze przynajmniej ze dwudziestu. Pierwszy z nacierających był już blisko. Jego towarzysze posuwali się małą grupką, on zaś szedł śmiało, trzymając miotacz pod pachą. Oczy mu biegały niespokojnie jak ślepia czatującego zwierzęcia