Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

, — Książątka Przemko i Kazimierz miękkie mają serca — wtrącił Luter — tedy postraszyć ich łatwo. Ale'do łowów wra- cając, pomnij, bracie, że po lasach nie psy jeno, ale i wilki sie- dzą, które ugryźć potrafią. W sercu mam żałosny przykład sio- strzana mego, którego niemal pośrodku mych wojsk spotkała śmierć męczeńska, na pierwszej wyprawie, w wiośnie jego ży- wota. Nie wiem jak mam siostrze przekazać tę bolesną, choć chlubną wieść. — Jednako Pan robotników w winnicy swej płaci, czy ich rankiem powoła, czy wieczorem — odparł Marszałek Henryk. — Nagrodził mu już niebieską koroną, na którą nam, jeśli Mu się • tak spodoba, długie lata jeszcze pracować przyjdzie. — Brat Otto — wtrącił Zygfryd — młodzianem był niedo- świadczonym. Ale jam bywał na Litwie i nie obce mi pogańskie sposoby wojowania. Tedy zezwólcie mi na łowy po lasach, a po- ręczana, że stada tego bydła przywiodę. ~ 411 ~ — Nie można zbyt wiele poświęcić dla chwały i pożytku Zakonu — odparł Henryk. — Jedźcie z Bogiem. Komtur Zygfryd .wyszedł ku Jeżewu na czele kilkudziesięciu pieszych knechtów i kilku konnych gości-ochotników, którym cniło się pod Swieciem i radzi byli wziąć udział w bezpiecz- nych — jak zapewniał komtur — łowach. - Czas był żniwny, ale miast ścierni- pola okrywała mierzwa stratowanego, a miejscami — szary popiół wypalonego zboża. Pogorzeliska spalonych osad wyciągały ku błękitnemu niebu osmalone kikuty, lecz Zygfryd i tak je przetrząsać kazał, wie- dząc z doświadczenia, że pogorzelcy często wracają, by w zgli- szczach swych domów poszukiwać resztek mienia, lub nawet z opalonych desek i krokwi sklecić' na miłym miejscu daszek nad bezdomną głową. Tym razem jednak Zygfryd nie znalazł nikogo, kraj wycze- sany już był z osadników. Pod wieczór komtur dotarł do Jeże- . wa i rozstawiwszy straże ciepłą noc spędził pod gołym niebiem, bo osada była scalona. O szarym świcie jednak podniósł ludzi i zanurzyli ^ię w bory. Komtur pouczał rycerskich gości, jak wojować należy w le- sistej okolicy: gdy jeno las był wysokopienny, rozsypywał ludzi ławą na odległość wzroku, gdy trafiali na podszyt, którego obejść się nie dało, skupiali się w gromadę, a przodem przedzie- rała się straż. Czasami zostawiał za sobą zaczajonych ludzi, by sprawdzić, czy ktoś nie idzie w ślad. Wszystko to jednak czynił bardziej, by się wobec gości popisać znajomością rzeczy, niż w poczuciu niebezpieczeństwa. Żadnych poważniejszych sił nie zauważono w okolicy. Kręciło się wprawdzie trochę kujawskie- go i wielkopolskiego rycerstwa oraz zbiegów z Pomorza, którzy. w dowozie przeszkadzać usiłowali choć bezskutecznie, bo Krzy- żacy wszystko mogli Wisłą dostać z własnych zamków, a har- cownicy umykali, gdy jeno pokazała się jakakolwiek siła krzy- żacka. Zygfryd spodziewać się mógł jedynie spotkania bezbron- ~ 412 ~- nych gromad zbiegów, złożonych przeważnie ze starców, kobiet i dzieci, ale na to właśnie polował. Gdyby jednak miał doświadczenie, jakim się przechwalał, byłby może pomiarkował, że nie wszystko jest w lesie tak zwy- czajnie. To zdrajczynie-sojki skrzeczały gdzieś na uboczu, prze- latując z drzewa na drzewo, zaciekawione czymś, co się na zie- mi działo. To kujący .opodal dzięcioł przerywał nagle swe poży- teczne zajęcie i z niespokojnym a szybkim pogwizdywaniem falistym swym lotem przecinał idącym drogę. To znowu spło- szony zwierz wpadał na nich z nagła i w ostatniej chwili zmie- niał kierunek swej ucieczki. Czasami nawet gdy przystanęli, oczekując powrotu pozostawionych w tyle ludzi i cisza była ta- ka, że słyszeć było można niemal szelest kropel żywicy, skapu- jącej z rozprażonych słońcem pni, bystrzejsze uszy mogłyby ułowić w głębi boru szelesty i jakby stąpania grubego zwierza, skradające się i ostrożne. Komtur jednak nie zwracał na to uwagi przemy śliw u jąć, czyby nie zawrócić w nietknięte jeszcze wojną okolice, gdzie spłoszona zrazu ludność mogła już powrócić do swych siedzib. Gdy cienie pni zaczęły się wydłużać, a nikogo nie spotkali, za- wrócił ku południowi i dotarłszy o zachodzie do drożyny wio- dącej nad Czarną Wodę, zatrzymał się na nocleg. Beztrosko zezwolił rozniecić ogniska dla ochrony od koma- rów i przygotowania wieczerzy, a gdy knechci jęli susz rąbać i spragnione konie powiedli do wodopoju, sam ułożył się na uboczu, by wydychać dzienny skwar. Zdjąwszy hełm z uznojonego czoła komtur ani się spostrzegł jak usnął głęboko. Śnił mu się las i ciemność