Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Żołdak odwrócił się z uciechą do kompana. – Zabij śmiecia – doradził tamten, głosem przerywanym napadem czkawki. – Szeryf powiedzieli, kto na ulicach, to pysk rozwalić, nie patrzeć, cham, kupiec czy pan rajca miejski. A co dopiero taki... – Słyszałeś, śmieciu? – Pierwszy wziął się pod boki i zachwiał lekko. – Zaraz cię zabijemy, jak wielmożny pan kazał. Boisz się, co? Zaraz narżniesz pod siebie. Odpowiadaj, jak grzecznie pytam! Claymore nie był pewien, czy uda mu się naśladować zawodzący głos prawdziwego żebraka. Toteż milczał. – Odpowiadaj, bo... – rozeźlił się pijany zbir. Bo co, pomyślał Ramirez, co mi zrobisz? Zabijesz mnie? – O, żeż ty! – Żołnierz niezdarnie wydobył krótki, zardzewiały miecz, drugą ręką zaś chwycił przygarbioną postać za ramię i szarpnął do siebie. Spodziewał się chudego, bezwolnego ramienia. Toteż gdy poczuł pod palcami twarde, naprężone mięśnie, a przykurczona postać nawet nie drgnęła, przez zamroczony umysł przemknęła fala zdziwienia i pozostała już na zawsze w szeroko otwartych, przekrwionych oczach. Sztylet przebił gardło. Skierowany lekko w górę cios gładko przeciął rdzeń kręgowy w miejscu, gdzie stykał się z czaszką. Napastnik zwiotczał i osunął się jak szmata na bruk. Nie wydał nawet stęknięcia. Claymore wiedział, że człowiek z poderżniętym gardłem umiera długo, a co gorsza wydaje przy tym wcale głośne dźwięki. Ramirezowi nigdy nie zależało na nadmiernym rozgłosie, dlatego zawsze uderzał w ten sposób. Miało to swoje złe strony. Często sztylet klinował się między kręgami, tak jak teraz. Drugi żołnierz nie próbował nawet wyciągnąć broni. Zamarł z szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc wydać głosu. Claymore puścił oporną, niedającą się wyciągnąć rękojeść, skoczył ku niemu. Zbrojny zdołał się tylko odwrócić, gdy chwycony z tyłu potoczył się na ziemię. Ciszę zaułka przerwał stłumiony chrupot łamanych kręgów. Nic więcej się nie stało. Nie uchyliły się żadne drzwi ani okiennica. Claymore rozejrzał się, odrzuciwszy z głowy postrzępiony kaptur. Nie dostrzegł nikogo w zasięgu wzroku. Nie chciał zostawiać swojego sztyletu. Podszedł do zabitego, przycisnął szyję butem, szarpnął. Coś chrupnęło, ostrze gładko wysunęło się z rany. Wytarł je o własną opończę, nic jej nie mogło już zaszkodzić. Zza cholewy buta zabitego wyjął tandetny, oprawny w drewno nóż, podszedł do drugiego ciała. Kopniakiem obrócił je twarzą do góry, wbił ostrze w pierś. Ten też miał nóż za cholewą, równie tandetny, może tylko trochę bardziej zardzewiały. Umazał ostrze we krwi, włożył rękojeść do stygnącej dłoni. Odstąpił na krok i przyjrzał się swemu dziełu. Pijacka bójka, uznał, zdarza się wśród żołnierzy. Pokłócili się i zabili nawzajem. Naciągnął kaptur na głowę i zniknął w mroku zaułka. * * * Kroki dudniły głucho po posadzce słonecznej komnaty, pokrytej zeschłą trzciną. Wiatr, który łomotał okiennicami, niósł pierwszą zapowiedź wiosny. Przed wielkim paleniskiem, w miejscu, gdzie zwykł siadywać tłusty kocur, widniała zaschnięta plama krwi. Kot wyniósł się wcześniej, nie przeżywał rozterek moralnych ani nie miał trudności z podjęciem właściwej decyzji. Od razu uznał, że nowe rządy mu nie odpowiadają i zniknął bez żalu. Krew pozostała po służącym. Myśl o stawianiu oporu nie przeszła słudze nawet przez głowę, miał tylko nadzieję, że nowe rządy zapewnią mu miskę polewki i garniec piwa od święta. Od początku starał się, jak mógł, jednak rychło okazało się, że aż za bardzo. Czarny Baron nie lubił nadgorliwej służby, toteż skarcił służącego osobiście, gdy nieproszony przyniósł kolejny dzban wina. Własną pańską ręką rozszczepił mu łeb obuszkiem. Czarny Baron, zwany Czarnym Matołem, przechadzał się po komnacie. Nie przeszkadzała mu plama zaschniętej krwi, której nie kazał nawet posypać choćby trocinami. Był przyzwyczajony. Spoglądał na szybki w oknach, będące przywilejem bogatych. Dumnym okiem właściciela podziwiał nadjedzony przez mole gobelin z tłustymi nimfami przy ruczaju. Z ukontentowaniem poklepywał grube mury zamkowe, zadowolony, że nic wreszcie nie kapie na głowę. Był szczęśliwy. W końcu coś w życiu osiągnął. Ten zamek, te szyby w oknach, ten gobelin... To przecież zaledwie cząstka, pomyślał. Jeszcze jest miasto, bogate miasto, cztery karczmy, przywilej targowy, zasobne cechy. Jest z czego grosz wydusić, byle od razu wziąć za mordę. Co tam miasto, kalkulował baron, całe hrabstwo. Wioski z robotnym ludem, łany zbóż, pastwiska z owcami i bydłem. Las, w którym można polować, co z tego, że królewski. Od ubytku paru jeleni król nie zbiednieje. Trzeba szybko wycisnąć, ile się da. Z doświadczenia wiedział, że nie ma takiej posiadłości, której nie można doprowadzić do ruiny. Dziwnym trafem jemu zawsze się to zdarzało. Na tłustej twarzy odbił się wyraz irytacji. Na długo nie starczy, a tu trzeba się jeszcze dzielić. Zdawał sobie sprawę, że urząd szeryfa to nieoczekiwany uśmiech losu. Nawet przy swym mało lotnym umyśle wiedział, że sam nigdy by go nie osiągnął, nawet by nie próbował. Wszystko zawdzięczał układowi. Układ, pomyślał zasępiony. Z opatem sprawa czysta, choć stary krwiopijca sporo wydusił. Trzecią część dochodów kazał przeznaczyć na opactwo, toż to rozbój! Ale nie było wyjścia, więc baron, choć z bólem serca i poczuciem niezawinionej krzywdy, położył swój krzyżyk pod spisanym przez skrybę uroczystym aktem. Pocieszał się, że choć w niebie zasługa