Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Odwrócił się do stojącego obok niego giermka. – Nie chcielibyśmy zmuszać mieszkańców oceanu do wysłuchiwania tej irytującej paplaniny. – Położył łapę na lancy giermka. – Najlepiej będzie zabić go od razu i oszczędzić wędrowców po lodzie. – Pociągnął. Giermek nie wypuścił lancy. Rakossa patrzył na rannego żołnierza wzrokiem pełnym niedowierzania. – Obdarujemy cię inną włócznią, podoficerze, chyba że sam pragniesz zabić to coś na lodzie. – Kiedy giermek nie odpowiedział, Rakossa pociągnął znowu, tym razem silniej. I znowu tran nie wypuścił swojej broni. – Czy chcesz się do niego przyłączyć? – W głosie Rakossy pojawił się cień niedowierzania. – Daj nam swoją lancę, giermku albo mv tobie... – Nic mu nie zrobisz – powiedział napięty głos. Rakossa zakręcił się na pięcie, żeby stanąć twarzą do tego, który wypowiedział te niewiarygodne słowa. Przecież na pewno zna tego oficera. To był ten, który nie wiwatował tak głośno jak inni, kiedy Rakossa po raz pierwszy oznajmił, że ma zamiar ścigać przybyszów z obcego świata po ich ucieczce z Poyolavomaaru. I chyba widział go podczas narady...? – Noszę imię T’hosjer, syn T’hosa z Czterech Wiatrów, rodu, który służył Poyolavomaarowi od wielu pokoleń. – Światło księżyca przydawało jego rysom posępności, świeciło w wysmukłym mieczu, który oficer przyłożył do piersi Landgrafa. – Niech tak będzie, T’hosjerze, nie jesteś już oficerem. – Rakossa podniósł głos. – Nie jesteś nawet giermkiem; jesteś niczym! – Podniósł łapę, żeby odepchnąć czubek miecza na bok. T’hosjer pochylił się do przodu i dźgnął go w pierś tuż nad mostkiem. Rakossa zamarł. Rozejrzał się po otaczającym go kręgu, zobaczył zacięte twarze żeglarzy i oficerów, rannych i tych, których bitwa oszczędziła. Nikt się nie odezwał. – Co to jest? Czy wyście wszyscy poszaleli? – Nie, Rakosso z Poyolavomaaru. Myśmy odzyskali zdrowe zmysły. – T’hosjer pokazał wolną łapą na drobną, ostro rysującą się na lodzie figurkę Ro-Vijara. – Zwalasz całą winę za to, co się stało, na niego. To nie jest jego wina. My z Poyolavomaaru zawsze szczyciliśmy się tym, że wojny o transakcje handlowe prowadzimy sami, bez pomocy czy wtrącania się innych. Ty udałeś się po pomoc do tych, którzy nawet nie są tranami, przyjmowałeś rady od tego, który nawet nie pochodzi z Siedmiu Szczytów. Z tego to powodu mój brat, T’hosjer, i wielu przyjaciół z czasów kocięctwa leży martwych na progu obcego miasta, które nie chciało nam uczynić żadnej krzywdy, z sercem przebitym strzałą albo mieczem, z ciałami rozbitymi przez głazy. – Walczyłeś z równą zaciętością co inni – powiedział oskarżycielsko Rakossa. – Walczyłem za miasto Siedmiu Szczytów, za Poyolavomaar mój dom, za moich przyjaciół i towarzyszy. Walczyłem, ponieważ alternatywą była ucieczka. A oficer Poyolavomaaru nie ucieka i nie zostawia swoich przyjaciół, by walczyli i umiera li bez niego. Nie przylgnie do nas niesława po tej przegranej, bo walczyliśmy na oślep. – Z otaczającego kręgu żołnierzy dobiegł pomruk potakiwań. – Oślepiły nas twoje słowa i pozycja, jaką odziedziczyłeś. Uczestniczyliśmy w twoim szaleństwie. To, a nie przegrana w walce jest wstydem, jaki będziemy nosili ze sobą aż do naszej śmierci. Dawno już powiadano, że jesteś obłąkany, Rakosso z Poyolavomaaru. Ci, którzy się nie zgadzali lub wysuwali zbyt silne argumenty, znikali zbyt często podczas tych minionych lat. – Jesteśmy waszym Landgrafem – powiedział ze złością Rakossa. – Stoimy przed wami jako wasz prawy władca i pan! – Nie jesteś już niczyim władcą czy panem. Od tej chwili – powtórzył słowa, które Rakossa wypowiedział przed chwilą – jesteś niczym. Rakossa przyglądał się bacznie kręgowi żołnierzy o rozpłomienionych oczach, mężczyznom i kobietom. – Tysiąc metalowych PLED żołnierzowi, który zabije tego zdrajcę! – Nikt się nie poruszył. – Dwa tysiące! – Cisza