Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Znajdzie je pan w tym biurku, dopilnowałem, żeby ich nie wykradli! Noskow spojrzał triumfująco. Barcikowski słuchał uważnie, żadnym słowem nie przerywając. — Ja wszystko wiem, co pan znajdzie w biurku! Znajdzie pan te weksle i listy Fomowa do Zofii Nadiejewej, od której wyłudził klejnoty familijne, które sprzedał, a ona się otruła ze wstydu. Wiem, że tamten listy kupił u jej panny służącej. Znajdzie pan testament i coś pewnego o sprawie małej Tani Wołków — no, to była też ładna sprawa! Ha, ha — a ja biurka dopilnowałem! Było to tak. Wieczorem onegdaj wpada do mnie kamerdyner barona i woła: „Pan umiera!” Rzuciłem wszystko — lecę. W pałacu popłoch — nikogo nie puszczają — pani nie pozwala. Kopnąłem jednego i drugiego draba — dostałem się przebojem do gabinetu. We drzwiach zatrzymuje mnie sama pani. Alem był na wszystko zdecydowany: „Oskar Pawłowicz mnie wezwał!” — powiadam i usuwam ją na bok. — Jak ona na mnie popatrzała, ale wtem baron się odzywa: „Wejdźcie, wejdźcie, Mikołaj Fiodorowicz”. Musiała ustąpić, bo i doktor był. Wchodzę — leży na kanapie — trup. Podchodzę, oczami pokazał mi biurko i ledwie językiem obracając, mówi: „Klucz na stole”. Szukam — aha, już klucza nie ma! Zrozumiał, skrzywił się strasznie i powiada: „Zapieczętuj swoim sygnetem — niech otworzy śledczy. Doktor świadek! Lak na biurku!” Zrobiłem wszystko porządnie, a on się więcej nie odezwał — i po godzinie nie żył! Mogłem to darować bezkarnie? Dałem znać do sądu, zarządziłem sekcję — opieczętowałem gabinet — i wysłałem depeszę. Całe miasto podniosło wrzask, gwałt, wszyscy trzymają z nią i z Fomowem. Mniejsza z tym, ja trzymam z Bogiem i na cudowne „moszcze” (relikwie) przysięgnę — oni oboje mordercy! — A sekcja co okazała? — spytał Barcikowski. — Doktor jej dawny kochanek. Podobno napisał, że umarł na serce. Pochowali go dzisiaj — po protokóle! Ach, co wart protokół taki! — Panie pułkowniku! — ozwał się teraz Barcikowski. — Wierzę w szczerość pańską i dobre chęci, ale to, co pan opowiada, grzeszy przede wszystkim brakiem logiki. Roztrząśnijmy sprawę porządnie. Powiada pan tedy, że baron cierpiał wszystko przez miłość dla żony, z obawy skandalu znosił Fomowa. Ależ przecie mógł go łatwo się pozbyć, usunąć, przemieścić — bez żadnej awantury, a właśnie na mocy jego awantur. Nie uczynił tego, ale zbierał różne jego kryminały i zamykał do biurka — dlaczegóż nie ogłaszał, ale czekał, aż go otrują. Miał wroga w ręku i milczał! Dlaczego? Jeżeli zaś był otruty i czuł, że umiera z ich ręki, zostawiając zemstę niedokonaną — dlaczego nie oskarżył Fomowa, gdy był przy mowie i zmysłach. — Bo jej — jej nie chciał gubić! — krzyknął Noskow jedyny swój argument. — Nareszcie rzuca pan i na doktora podejrzenie. Dawny kochanek, odrzucony, zamiast się zemścić, także jej służy — ochrania zbrodnię rywala! Cóż to wreszcie za kobieta: nierządnica, a całe miasto jej broni — wiarołomna żona, a mąż, o tym wiedząc, ubóstwia ją — zdradliwa kochanka, a zdradzeni ją ochraniają — trucicielka, żeby uratować Fomowa, o którego ekscesach wie, a stracić byt i społeczną pozycję. Cóż to za anomalia! I gdzie w tym logika? — Co to za kobieta! Pan sam zobaczy i oby Bóg pana od niej strzegł! Oby i pana nie opętała — nie odebrała rozumu i duszy. To jest szatan. Ludzie dla niej tracili cześć, sumienie, zdrowie, życie. Ona się urodziła, by piekło zaludnić. Niech się dzieje teraz, co chce. Powiedziałem panu całą prawdę — tak jest, jak mówię! Co rozum i logika zdecyduje, nie moja rzecz. Ale to wiem, że jeśli jej nie ześlą w katorgi, to prawdy na świecie nie ma i wiele ludzi jeszcze zginie z jej racji. Zerwał się i biegał po pokoju; wtem nagle stanął, jakby raptem rozjaśniło mu się w twardej czaszce i rzekł: — Czort mnie pierwszego weźmie — aha — naturalnie. Toć Fomow siostrzeniec Morduchowa. Zwiesił głowę, chwilę sumował — wreszcie otrząsnął się i rzekł: — Ha — no — to i co! Dzieci żonie odeślę, a sam pójdę w monachy! Jeden czort! Dobranoc, panie! Nazajutrz rano wysłał Barcikowski bilet do sędziego śledczego, który sprawę prowadził, i czekał na niego, gdy mu zameldowano Fomowa. W chwilę potem wszedł do pokoju młody człowiek, barczysty, rodzaj siłacza cyrkowego, o byczym karku, z twarzą czerwoną i zdrową, dość przystojny, ale widocznie niezbyt inteligetny — okazowy typ pięknego młodego bydlęcia. — No, dzięki Bogu, że was przysłali. W ładny mnie pasztet wsadził ten pijak, ten dureń! Co? — Bardzo diadia Tertii zły? — spytał, wyciągając rękę do przyjacielskiego uścisku. Barcikowski się stropił. Był pewny winy Fomowa, ale za głupi był, żeby tak udawać! Ha, tylko był pewny bezkarności. — Tertii Wasilicz bardzo strapiony — brzydka sprawa. — Ma za swoje! — wybuchnął Fomow. — Kiedy go błagam od pól roku — przenieście mnie, ja w tej dziurze nie wytrzymam — odpisał: siedź cicho! A tu czy można być cicho. Zapalisz w nocy zapałkę, krzyczą: pożar. Wypijesz kieliszek — krzyczą, że się walałeś w rynsztoku; powiesz komplement przechodzącej kucharce, krzyczą: gwałt uliczny. Zaśpiewasz kuplet — prowadzą cię do cyrkułu — a już broń, Boże, przegrasz sto rubli i zapłacisz, skąd wziąłeś pieniądze — pewnieś kogo okradł. A wiecie, skąd Noskow tak się zawziął na mnie? On się nie przyzna, ale cała Penza wie. Było to tak