Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Plugawy występek był sednem wiecznego żywota. I doznawanej przez Conana fizycznej odrazie wtórował ból z unicestwienia snu o ludzkiej doskonałości, której połyskliwe złoto okazało się być błotem i ohydą. Narastało w nim poczucie daremności wszelkich poczynań, niejasny lęk przed fałszywością wszystkich ludzkich marzeń i wzorców. I wiedział już teraz z pewnością, że słuch nie płata mu figlów. Był ścigany, a prześladowcy przybliżali się coraz bardziej. Rozbrzmię wały w mrokach przedziwne szurania, których nie powodowały ani stopy ludzi, ani łapy zwykłych zwierząt. Odwrócił się, bo choć niczego nie mógł zobaczyć, pragnął być z nieprzyjacielem twarzą w twarz — i cofał się z wolna. Potem odgłosy zamilkły, on zaś, odwróciwszy się ponownie, dostrzegł gdzieś w głębi długiego korytarza słabą poświatę. 19. W SALI UMARŁYCH Conan posuwał się ostrożnie w kierunku światła, nasłuchując, czy nie dobiegają zza jego pleców odgłosy pościgu; nie dobiegały, choć czuł, że mrok jest brzemienny rozumnym życiem. Poświata nie trwała w miejscu — poruszała się podskakując groteskowo. Potem zobaczył jej źródło. Tunel, którym dotąd wędrował, przecinał w pewnej odległości przed nim inny, szerszy korytarz. I nim właśnie posuwała się niesamowita procesja — czterech wysokich chudych mężów w czarnych sukniach z kapturami, którzy krocząc wspierali się na kosturach. Przywódca dzierżył nad głową pochodnię siejącą osobliwie równy blask. Jak zjawy przecięli jego ograniczone pole widzenia zostawiając za sobą tylko słabnącą w miarę oddalania się poświatę. Wygląd ich był nieopisanie dziwaczny. Nie sprawiali wrażenia Stygijczyków ani też kogokolwiek Conanowi znanego. Powątpiewał, czy są w ogóle ludźmi. Sprawiali wrażenie strzyg, skradających się upiornie po tych nawiedzonych korytarzach. Położenia Cymmeryjczyka nic już jednak nie było w stanie pogorszyć, nim więc nieludzkie stopy za jego plecami zdołały z ponownym zapadnięciem zupełnych ciemności podjąć swój pościg, Conan pognał korytarzem. Skręcił w większy tunel i dostrzegł malejącą w oddali niesamowitą procesję ujętą w świetlny krąg. Podążył za nią bezgłośnie, ale nagle rozpłaszczył się na ścianie ujrzawszy, że osobliwi wędrowcy zatrzymują się i zbici w gromadkę nad czymś się naradzają. Zawrócili, jakby zamierzając wracać tą samą drogą, a Conan wsunął się w najbliższe łukowe przejście. Macając w ciemnościach, w których dobrze już sobie radził i tylko nie potrafił ich przebić wzrokiem, przekonał się, że ten tunel nie biegnie prosto, lecz szlakiem krętym. Ukrył się więc za pierwszym zakrętem, skąd nie mogło go wyłowić światło przechodzących obok wlotu niesamowitych wędrowców. I stojąc tam usłyszał za swymi plecami niski szmer przypominający odległy zgiełk ludzkich głosów. Przesunąwszy się dalej w głąb korytarza upewnił się co do tego całkowicie. Porzucił w tej sytuacji pierwotny zamiar podążania za osobliwą procesją i ruszył w kierunku głosów. Na koniec dostrzegł przed sobą smugę światła i skręciwszy w korytarz, z którego wybiegała, zobaczył na jego przeciwległym końcu słabo rozświetlone obszerne drzwi. Po lewej stronie biegły w górę wąskie kamienne schody, na które wspiął się ulegając podszeptowi instynktownej ostrożności. Głosy dobiegały — zza rozświetlonych wrót, ale słabły w miarę wspinaczki, u której kresu znalazł niskie drzwi otwierające się na ogromną salę wypełnioną osobliwą fosforescencją. Stał na mrocznej galerii zawieszonej nad pomieszczenim o tytanicznych rozmiarach. Była to Sala Umarłych, którą prócz milczących stygijskich kapłanów widziało niewielu ludzi. Wykute w czarnym kamieniu nisze mieściły malowane i rzeźbione sarkofagi. Biegły te nisze wzdłuż ścian na wielu poziomach, a najwyższe z nich ginęły w mrokach zgęstniałych pod sklepieniem. Tysiące rzeźbionych masek spoglądały beznamiętnie w dół, gdzie bezradna i nieznacząca wobec tej armii zmarłych stała na środku sali grupka ludzi. Dziesięciu z nich było kapłanami, w których — choć zdjęli maski — Conan rozpoznał towarzyszy swej wędrówki do piramidy. Stali przed wysokim człowiekiem o orlich rysach, skupieni obok czarnego ołtarza, na którym spoczywali mumia w gnijących bandażach. A sam ołtarz zdawał się wznosić w sercu żywego ognia, co pulsując i migocąc siał na czarny kamień rozedrgane ogniste płatki. Ów oślepiający poblask emanował z ułożonego na ołtarzu wielkiego czerwonego klejnotu i nadawał twarzom kapłanów trupią, spopielałą bladość. Patrząc w dół Conan poczuł nagle brzemię wszystkich długich mil, wszystkich ciężkich dni i nocy swej wyprawy, i musiał tłumić obłędne pragnienie zaatakowania milczących kapłanów, wyrąbania sobie drogi mocarnymi ciosami oręża i pochwycenia klejnotu w zakrzywione pożądaniem palce. Ale trzymał się w żelaznych karbach, przycupnąwszy w cieniu kamiennej balustrady. Rzut oka powiedział mu, że z galerii wiodą na dół przytulone do ściany i skryte w cieniu schody. Omiótł wzrokiem półmrok wielkiej nawy szukając innych kapłanów albo wiernych, lecz widział tylko grupę otaczającą ołtarz. W ogromnej pustej przestrzeni głos wysokiego przywódcy rozbrzmiewał głośno i upiornie. — …I tak wieść dotarła na południe. Szeptał ją nocny wiatr, kruki wyskrzekiwały w locie, a ponure nietoperze przekazały sowom i wężom przyczajonym w prastarych ruinach. Poznały ją wilkołaki i wampiry, i polujące w mroku demony o hebanowych ciałach. Uśpiona Noc Świata poruszyła się i wstrząsnęła swą ciężką grzywą, w najgłębszych ciemnościach zadudniły bębny, a echa dalekich niesamowitych wrzasków przeraziły ludzi, co wędrowali o zmierzchu. Albowiem Serce Arymana powróciło na świat, by wypełnić swe tajemne przeznaczenie. Nie pytajcie, jakim sposobem ja, Thutothmes z Khemi i Nocy, usłyszałem tę wieść przed Thoth–Amonem, który mieni sam siebie księciem wszystkich czarnoksiężników. Są sekrety nie przeznaczone nawet dla takich uszu jak wasze, a Thoth–Amon nie jest jedynym Mistrzem Czarnego Kręgu. Usłyszałem ją więc ruszyłem na spotkanie Serca, które zdążało na południe. Było jak magnes, co wiódł mnie nieomylnie. Od śmierci do śmierci wędrowało, płynąc rzeką ludzkiej krwi. Krew je krzepi, krew je przyciąga. Największą ma moc, gdy wydarte zabójstwem poprzedniemu właścicielowi spoczywa w krwawych dłoniach mordercy. Gdziekolwiek lśni — płynie krew, chwieją się królestwa, a siły natury ogarnia chaos. I oto stoję, pan Serca, a przyzwałem potajemnie was, którzy jesteście mi wierni, aby dzielić z wami czarne królestwo jutra. Dzisiejszej nocy będziecie przytomni rwaniu kajdanów Thoth–Amona, co nas niewolą, i narodzinom nowego imperium