Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Już ja go znam od dwudziestu lat i tak mi zbrzydł, jak ×ledzie w post. Pan jeszcze młody, no, to gorący. Ale powoli stępi się każde ostrze. - Ha, to się pokaże! - odparł Szymon ramionami ruszając. Trącił konia i minął ekonoma zwracając się na dworskie podwórze. Stary murowany dom stał w głębi, z obu stron dziedzińca oficyny. W głębi psiarni wyły ogary znudzone niewolą. Przy bocznym ganku stał osiodłany wierzchowiec. Le×niczy konia na boku zostawił i na ów boczny ganek wszedł. - Można wej׏? - spytał chłopaka kredensowego czyszczącego strzelbę w sieni. - Można. Pan się pytał, czy pana nie ma. Szymon do drzwi zapukał i wszedł. Był to pokój wielki, pełen my×liwskich przyborów, stanowiący zarazem gabinet i biuro dziedzica. Przy stole, wprost drzwi, młody człowiek siedział pochylony nad wielkim starym planem i zdejmował pomiary cyrklem. Twarz jego, pomimo młodo×ci już pełna troski i zadumy, rozja×niła się na widok wchodzącego. - íyjesz! - zawołał. - Byłem w ×miertelnym niepokoju. Cóż, była bitwa? - Oj, tęga! Trafiłem na pijanych, jakbym w ul dmuchnął. Drzewo kradzione znalazłem u Morskich. Protokół gotów. Będzie sprawa. - Siedemdziesiąta w tym roku - stęknął dziedzic, trąc desperacko czoło. - A tu mam znowu furę niepowodzeń. Siadaj i zajrzymy temu w oczy. Chłopi z Omelnej nie chcą zamiany tej niwy w szachownicy na dwa razy tyle ziemi przy granicy. Musimy tego raka dalej hodowaŹ. Szymon spojrzał na plan, który z daleka robił wrażenie mapy Oceanii. Te masy wysepek czerwonych na tle błękitnym było to tyleż drobnych skrawków chłopskich pól i łąk rozrzuconych po majątku. Ile tych cząstek, tyle kradzieży, wdzierania się w granice, sporów i spraw sądowych. - Kto× ich buntuje - mruknął Szymon. - Ake kto? - Alter z Jeziora. Tego by się pozbyŹ za jakąkolwiek cenę. - I ja to wiem, ale niemożliwe: kontrakt sze×cioletni i dziesięŹ tysięcy należno×ci. Umilkli obaj, przytłoczeni górą zniechęcenia i goryczy. Ten sam problemat rozstrząsali za każdym widzeniem i zawsze z tym samym prze×wiadczeniem, że go rozwiązaŹ nie sposób. Sokolnicki głowę podparł na ręku i patrząc na plan zmęczonymi oczami, głucho mówiŹ zaczął: - Pieniądze, zawsze i wszędzie. Wszystko zmarnują, zniszczą! Zdrowie, młodo׏, siły, zapał, ideały! Cha, cha! Na co się to zda? Na nic. Ten brudny szmat papieru - to bóg. Mój Boże, mam lat trzydzie×ci! Mógłbym byŹ tak szczę×liwym i spokojnym, a doszedłem do tego pewnika, żem galernik, nędznik, bydlę robocze, skazaniec dożywotni, bez żadnej nadziei, bez odetchnienia, bez ulgi. I za co? Com ja zawinił, za co pokutuję? Za co mi ta dola przypadła w udziale? - Za nic! Cierpi pan niewinnie - mruknął Szymon patrząc nań z politowaniem i wielką serdeczno×cią. - Pan wie, że wielkie kochania bywają często kulą galernika. Ja co× wiem o tym... Sokolnicki przerwy nie zauważył, szedł za swą my×lą aż w głąb duszy pełnej mętów i żółci. - To jest straszne, gdy człek wstecz spojrzy i zobaczy, jak się zmarnował i odrobiŹ już nie sposób: to piekło! Po ×mierci ojca, gdym tu na pogrzeb przyjechał, co× mnie snadź opętało; zły geniusz wykolejonych i spaczonych zapewne chodził za mną i szeptał: Zostań, zostań, uczyń dobrze siostrze, matce, ojciec tego pragnął. Gadało mi to każde drzewo, każdy kąt, każda twarz, trumna ojcowska, sosny na cmentarzu. Mój Boże, je×lim sekundę pomy×lał o własnej korzy×ci, o pustej sławie, je×lim miał się za mędrszego od innych! Nie! nigdy! Zostałem! Ciebie wtedy jeszcze nie było, ale mi wierz, pracowałem za dziesięciu, lepiej stokroŹ niż teraz. Miałem jeszcze wiarę w przyszło׏, cały zapas energii i woli. Wyposażyłem i wydałem za mąż siostrę, matka mi umarła bez troski o jutro, spokojna o mój los i siostrzany. Nie dałem poznaŹ nigdy, co mnie kosztował ten posag i spokój matki, nie skarżyłem się nigdy, nie okazałem rozdrażnienia i brnąłem, brnąłem w piaski, w błoto, w trzęsawisko, zacinając zęby na ból, na krzywdy. Ty wiesz wszystko, ty jeden mnie znasz i kiedy×, gdy upadnę, już ×miertelnie pobity i zdeptany, i wszyscy, jak to zwykle bywa, obłożą mnie krytyką i winami i odsądzą od czci i zdrowego rozsądku - ty mnie jeden pożałujesz. Niesłusznie cierpię, nie! Szymon przez stół wyciągnął do niego prawicę. - Nie upadnie pan, póki ja żyw! - rzekł. Sokolnicki położył rękę na jego dłoni, ale był tak zgnębiony, że choŹ wierzył w to braterstwo ofiarne, bezgraniczne, nie wierzył, by ono mogło go uratowaŹ. - Ja wiem, kim jeste× i czym dla mnie - odparł - ale obaj zginiemy, bo obaj służymy ideałom! Tu teraz na ×wiecie nie ma dla nas bytu ni miejsca