Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Rozważał, jak powinni teraz postąpić. Bił od niego lodowaty chłód, wprost trudny do zniesienia, gdy byli tak blisko siebie. Nagle Shira spostrzegła, że w dole coś się porusza. - Popatrz tam! Ach, to oni już przyszli. I ilu ich jest! Musimy się spieszyć! Nie oczekiwała żadnej odpowiedzi, tymczasem on się odezwał - po raz pierwszy, głosem niepodobnym do normalnego ludzkiego głosu. Było to raczej jakieś zdławione, bezbarwne dyszenie. - Nie! Poczekaj! Spojrzała na niego, przerażona, jak okropnie wygląda z bliska. Ale on już się nią nie przejmował, zaczął iść w stronę poluzowanych skalnych bloków. Teraz dopiero Shira zobaczyła, jak niebezpiecznie bloki te balansowały na skalnej półce nad przejściem, z którego korzystali Taran-gaiczycy. Nie trzeba było wielkiej siły, by wprawić je w ruch. Domyślała się jednak także, iż Strażnicy Gór obejrzeli je bardzo dokładnie. Jeden człowiek nie jest w stanie zepchnąć żadnego z nich w dół. Trzeba naciskać przynajmniej z dwóch stron równocześnie. Ale skąd ona ma wziąć na to siłę? Tu potrzebna jest pomoc drugiego mężczyzny. Tylko że żaden normalny mężczyzna by tu nie wszedł. Mar kazał jej stanąć przy najbliższym kamieniu. Podał jej jakieś krótkie, mocne narzędzie, przypominające łom i pokazał jej, co powinna zrobić, kiedy on da znak. Sam przeszedł bardzo niebezpieczną drogą przez bloki i znalazł się po drugiej stronie. - Szybko, szybko, oni zaraz znajdą się w przejściu - ponaglała Shira. - Musimy zamknąć przejście, zanim tam dojdą. - Cicho bądź! - warknął Mar. Shira spojrzała w dół, zdenerwowana. Kręciło jej się w głowię. Ludzie w dole przypominali mrówki pełznące po stoku. Najwyraźniej mieli zamiar wymordować pozostałych przy życiu Taran-gaiczyków jeszcze tej nocy. - Aż tylu ich jest! - jęknęła Shira. - Wszyscy - odparł Mar swoim pozbawionym życia głosem. - Tak, ale oni lada moment znajdą się w przejściu - szepnęła rozgorączkowana. - Nie możemy pozwolić, żeby przeszli. - Nie przejdą. - Tak, ale... - Stul pysk - syknął z wściekłością. Shira poczuła falę mdłości. Wstrętne, wąskie szparki oczu naprzeciwko niej płonęły niepohamowanym gniewem. Mar wyszczerzył zęby niby drapieżne zwierzę. - Teraz unosimy kamień! To był ten kamień, za którym miała pójść cała lawina. Shira była tak zdenerwowana, że ręce jej się trzęsły. Nacisnęli, każde ze swojej strony, i olbrzymi błok przechylił się niebezpiecznie. - Tyle wystarczy - wysyczał Mar głosem, który nie był głosem. - Ja zrobię resztę. Shira stwierdziła, że Mar nie przesadza; ona już swoje zrobiła. Resztę musiał wykonać sam. Ale on jakby się wahał. - Pospiesz się - jęknęła. Udał, że nie słyszy. Wpatrywał się nieustannie w drob ne figurki kłębiące się w dole. I nagle Shira zrozumiała, co on zamierza zrobić. - Nie! - zawołała. - Nie mieszaj się do tego! - Ale przecież ty ich wymordujesz! - Nie mieszaj się, ty niewinna ślicznotko! - Nie! Nie! - krzyczała Shira, próbując przedostać się na jego stronę i powstrzymać go. Mar śmiał się z jej obaw. To był najobrzydliwszy śmiech, jaki kiedykolwiek słyszała. Szalała z rozpaczy, dopadła do niego akurat w momencie, kiedy naciskał swój łom, by opuścić kamienie. Gromada napastników znajdowała się dokładnie pod nimi. - A ty pójdziesz na końcu! - wrzasnął triumfująco, chwycił ją za ramiona i chciał zrzucić. Ona jednak uczepiła się go rozpaczliwie, Mar stracił równowagę i oboje runęli w huczące piekło spadających głazów. Shira słyszała wściekły, pełen przerażenia ryk Mara, próbującego przytrzymać się skały. Stwierdziła, że jej piękna futrzana kurtka szoruje o skalną ścianę, gdy ona sama w oszałamiającym pędzie zsuwa się w dół. Widziała jedynie tę ścianę przesuwającą się przed jej oczami i czuła piekące gorąco w dłoniach, którymi rozpaczliwie starała się czegoś uchwycić. Mar leciał tuż obok niej, ale ona go nie widziała, wyczuwała tylko jego bliskość, oboje natomiast słyszeli huk spadających dookoła kamieni, słyszeli przerażone wrzaski ludzi, zrozumieli, że są już na samym dole i że nic nie może ich uratować. Shira zdążyła zobaczyć olbrzymi blok przelatujący ze świstem nad ich głowami. Ten nas zmiażdzy, pomyślała z gorzkim poczuciem bezradności. No, teraz, głaz spadnie, i będzie koniec. Wszystko się skończy! Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Dziwna, dzwoniąca cisza, jakby na moment danym im było spojrzeć w wieczność. Ku swemu zdumieniu zobaczyli, że blok, który miał ich zmiażdżyć, zawisł w poarietrzu ponad ich głowami, skalny pył znieruchomiał, a oni sami stoją pośród spadających kamieni z rękami wciąż przyciśniętymi do ściany. Spadli na ziemię i nawet tego nie zauważyli. Shira zobaczyła w pobliżu jednego z intruzów. Tkwił pośrodku osypiska z rozpostartymi rękami, jakiś mniejszy kamień trafił go w czolo, na jego twarzy zastygł wyraz bólu i śmiertelnego strachu. Ale nie upadł. Został uwięziony w tej pozycji pomiędzy życiem a śmiercią, ni to leżący, ni to wyprostowany. Daleko ponad górską krainą Taran-gai, ponad zablokowanym teraz przejśuem, ukazala się ogromna postać. Zbliżała się powoli, wspinała na kamienne bloki dziwacznymi, kołyszącymi się ruchami, jakby biodra idącego pozbawione były kości. Przybysz był potężny i straszny, szary niczym wysuszona ziemia, z gładko ogoloną głową i jedynie z przepaską wokół bioder. Czołgał się poprzez stosy kamieni i z uśmiechem zadowolenia patrzył na zniszczenie wokół, kroczył od zwłok do zwłok, aż dotarł do Mara i Shiry wciąż stojących przy skalnej ścianie. A więc w końcu zwyciężył, pomyślała Shira. Mój czas dobiegł końca. Nadeszła oto chwila śmierci