Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Frankowie błagali o litość, bojąc się ujrzeć znowu w dłoni Lancelota lśniące ostrze Tanlladwyra, ale nagle inni obrońcy Ynys Trebes, których miał on poza zasięgiem wzroku, nie wytrzymali naporu wroga. Nieprzyjaciel wtargnął do miasta i walka, już przedtem straszna, zamieniła się w piekło. Broniono do upadłego każdej ulicy, ale nawet wszyscy starożytni bohaterowie nie powstrzymaliby tego mrowia napastników w żelaznych hełmach, którzy nadciągali od strony morza jak demony uwolnione z koszmarów Manawydana. Dzielni obrońcy ustępowali przed przeważającymi siłami przeciwnika, pozostawiając na ulicach sterty zwłok. Nieprzyjaciół ciągle przybywało. W końcu bohaterscy wojownicy wycofali się do pałacu, gdzie Ban, dobry król Ban, wypatrywał z tarasu statków Artura, powtarzając z uporem: - Na pewno przypłyną! Artur mi to obiecał! Król nie chciał podobno opuścić tarasu, bo gdyby Artur przybył i nie zastał go w pałacu, co by powiedzieli ludzie? Uparł się, że na niego zaczeka. Ucałował na pożegnanie żonę, uściskał syna i życzył im pomyślnych wiatrów w drodze do Brytanii, a potem zaczął wpatrywać się znowu w horyzont, oczekując pomocy, która nigdy nie nadeszła. Opowieść ta robiła duże wrażenie. Następnego dnia, gdy wydawało się, że z odległej Armoryki nie przypłyną już następne statki, trochę ją zmieniono. Podobno to wojownicy z Dumnonii, dowodzeni przez Culhwcha i Derfla, wpuścili wrogów do Ynys Trebes. - Stawiali opór - zapewniał Ginewrę Lancelot - ale nie zdołali się utrzymać. Artur, który walczył z Saksonami Cerdika, przybył do Durnovarii zaledwie kilka godzin przed nami, aby powitać gości. Gdy przywlekliśmy się niepostrzeżenie drogą prowadzącą od morza obok potężnych, porośniętych trawą wałów Mai Dun, rozpoznał mnie przy południowej bramie miasta jeden ze strażników. Wpuszczając nas do środka oznajmił: - Przychodzicie w samą porę. - Dlaczego? - zapytałem. - Jest tutaj Artur. Mają mu opowiedzieć, co zdarzyło się w Ynys Trebes. - Doprawdy? - Spojrzałem na stojący na zachodnim zboczu wzgórza pałac. - Chciałbym to usłyszeć - rzekłem i poprowadziłem swoich towarzyszy przez miasto. Pospieszyłem do miejsca, gdzie krzyżowały się w centrum dwie główne ulice, chcąc zobaczyć kaplicę, którą Sansum budował dla Mordreda, ale ku mojemu zdziwieniu nie było tam ani kaplicy, ani starej świątyni, tylko zarośnięty chwastami pusty plac. - To sprawka Nimue - powiedziałem rozbawiony. - Co takiego? - zapytał Merlin. Miał na głowie kaptur, by nikt go nie rozpoznał. - Pewien zadufany w sobie człowieczyna - wyjaśniłem - zamierzał zbudować tu kościół. Ginewra wezwała na pomoc Nimue, żeby temu zapobiegła. - Więc Ginewra ma jednak trochę rozsądku? - stwierdził Merlin. - Czy mówiłem, że nie? - Nie, mój drogi, nie mówiłeś. Idziemy dalej? Ruszyliśmy pod górę w kierunku pałacu. Był wieczór i niewolnicy zapalali na dziedzińcu pochodnie. Zebrał się tam tłum ludzi, chcących zobaczyć Lancelota i Artura. Nie baczyli na to, że niszczą róże Ginewry i doprowadzające wodę kanaliki. Gdy weszliśmy przez bramę, nikt nas nie rozpoznał. Merlin miał na głowie kaptur, a Galahad i ja byliśmy w hełmach z wilczymi ogonami. Stanęliśmy w cieniu arkad obok Culhwcha i kilkunastu innych mężczyzn. Gdy zapadł zmrok, usłyszeliśmy opowieść o upadku Ynys Trebes. Lancelot, Ginewra, Elaine, Artur, Bors i Bedwin stali na tarasie po wschodniej stronie dziedzińca. Na ścianie pod tarasem, z którego prowadziły schody w dół, płonęły jasno pochodnie. Rozejrzałem się za Nimue, ale nigdzie jej nie było. Nie dostrzegłem też młodego biskupa Sansuma. Gdy biskup Bedwin zmówił modlitwę, obecni w tłumie chrześcijanie mruknęli coś w odpowiedzi, przeżegnali się, a potem zaczęli słuchać raz jeszcze strasznej opowieści o upadku Ynys Trebes. Bors, stanąwszy na schodach, mówił o bohaterskiej walce obrońców Benoic. Zebrani chłonęli z zapartym tchem opisy potwornej rzezi i wiwatowali, gdy była mowa o wyczynach Lancelota. W pewnym momencie podekscytowany Bors wskazał na księcia, który podniósł grubo obandażowaną rękę, aby uciszyć owacje, a gdy to nie pomogło, pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że męczy go już ten entuzjazm tłumu. Ubrana na czarno Elaine szlochała u boku syna. Bors nie rozwodził się nad tym, że skazany na zagładę garnizon nie otrzymał posiłków od Artura, który walczył w tym czasie w Brytanii. Wyjaśnił jedynie, iż król Ban bezpodstawnie na nie liczył. Artur bardzo bolał nad tym, co się wydarzyło. Kręcił głową i wydawał się bliski płaczu, zwłaszcza gdy Bors opowiedział wzruszającą historię pożegnania króla z żoną i synem. Sam omal się nie rozpłakałem, nie z powodu tych kłamstw, lecz z radości, że widzę znowu Artura. Wcale się nie zmienił. Miał jak zawsze śmiałe oblicze i troskliwe spojrzenie. Bedwin zapytał, co się stało z wojownikami z Dumnonii, i Bors opowiedział z udawaną niechęcią, jak zginęliśmy. W tłumie zapanowało poruszenie na wieść o tym, że to właśnie my pozwoliliśmy najeźdźcom wtargnąć do miasta. Bors uniósł rękę, aby uciszyć zebranych. - Wasi ludzie dzielnie walczyli! - oznajmił, ale tłum był niepocieszony. Merlin, najwyraźniej nie zwracając uwagi na to, co wygaduje Bors, rozmawiał z kimś szeptem za moimi plecami. W pewnej chwili złapał mnie za łokieć i powiedział głosem ojca Celwina: - Muszę iść się wysikać, mój chłopcze. Nawala mi pęcherz. Zajmij się tymi durniami, a ja zaraz wrócę. - Wasi ludzie dzielnie walczyli! - powtórzył Bors. - Zostali pokonani, ale zginęli jak mężczyźni! - A teraz powracają jak duchy z Krainy Cieni! - krzyknąłem, uderzając tarczą o kolumnę i wzbijając obłok białego pyłu. - Jesteś kłamcą, Bors! - dodałem, stanąwszy w blasku pochodni. Natychmiast dołączyli do mnie Culhwch i Galahad, zarzucając mu to samo. Wyciągnąłem z pochwy Hywelbane’a. Tłum natychmiast się rozstąpił, robiąc nam przejście między zdeptanymi grządkami. Ruszyliśmy we trzech w kierunku tarasu. Byliśmy zmęczeni i zakurzeni. Szliśmy równo, wolnym krokiem. Mieliśmy w rękach broń, a na głowach hełmy z wilczymi ogonami. Bors i Lancelot zamilkli na nasz widok. Zatrzymałem się na środku ogrodu i wbiłem ostrze Hywelbane’a w grządkę. - Mój miecz zarzuca ci kłamstwo! - krzyknąłem. - Derfel, syn niewolnicy, twierdzi, że Lancelot ap Ban, król Benoic, jest łgarzem! - Culhwch ap Galeid też tak uważa! - Culhwch wbił swój poszczerbiony miecz w ziemię obok mojego. - Galahad ap Ban, książę Benoic, oskarża cię o to samo
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan...
- Tylko dwie szuflady zamknięte były na klucz: dolna szuflada komody oraz szufladka po prawej stronie biurka...
- I nie zauważony przez nikogo zeskoczył z ławki i wywędrował z przedziału najpierw na platformę wagonu (bo drzwi były otwarte), a potem z wagonu na peron...
- Martyniak wprowadził redaktora przez krzywe drzwi do izby, gdzie stało metalowe łóżko, miednica i dzbanek z wodą; na podłodze rozsypane były na płachtach nasiona...
- Aż trudno pojąć, że równie potężny okrzyk bojowy mógł się wydobyć z tak chudej klatki piersiowej i płuc, które jak powszechnie wiadomo, były dotknięte wyjątkowo ciężką...
- Nadzieje te nie były płonne; nowe władze tajwańskie zapowiedziały niebawem umoż- kazal premierowi Murayamie list Jelcyna z21 ^ n 1995 ^ Kozyriew' ^^ P^G- liwienie...
- Najczęstszymi formami chłopskich przestępstw były wypasy bydła na dworskich łąkach lub w lasach, nielegalne wyręby, zaorywanie miedz oraz zwykłe kradzieże z pól i...
- Perfecki ruszył w kierunku tych dźwięków, jak ku światłu, były tuż-tuż, przyspieszył kroku, kiedy nagle poczuł, że spada gdzieś nie wiadomo 303 gdzie, a po chwili rzucał się...
- Pod tym względem kraje austriackie nie różniły się od reszty krajów tej części Europy w tym okresie, to znaczy stosunki pod tym względem podobne były do tego, co w tym samym...
- Wozy były eskortowane przez najmniejszą ze wszystkich chorągwi Kenesa i niekarną tłuszczę obozowych pachołków, którzy pierzchli na sam widok wynurzającej się z...