Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. — Morth bawił się doskonale. – Mógłbym go zobaczyć? – Po co? – zdziwił się Whandall. Czarodziej wzruszył ramionami. Półręki odwrócił się do kompanów. Naradzali się chwilę, a potem powiedział: – Jeden z was może obejrzeć patent. Trzymamy go w strażnicy. – Pod dachem – mruknął Whandall. – Żeby się nie spalił? Tak tylko zgaduję... – Całkiem rozsądny pomysł. Widzisz, jakie palą ognisko? To żeby przypodobać się Yangin-Atepowi. – Morth podniósł głos. – Ja go obejrzę. Jestem Morth z Atlantydy, czarodziej taboru Whandalla Pierzastego Węża, którego imię słynie w czterech stronach świata. Morth wszedł do budynku, a Whandall zawołał Pobijaka i Zuchwałego Jaszczura. – Czy wczoraj w nocy ktoś ich widział? – Wydawało mi się, że słyszę coś przy drodze – odparł Jaszczur – ale nikogo nie widziałem. Założę się, że nikt też nie przedarł się przez las. – Spodziewali się zatem wozów, ale nie wiedzieli, ile ich jest. Może nie zgromadzili wszystkich sił... – Hej, harpio! – zawołał Wielkoręki. W taborze zawrzało. Wszyscy zbrojni wyskakiwali z wozów, kobiety zasznurowywały płócienne budy. Pobijak i Zuchwały Jaszczur pobiegli w stronę Wielkorękiego, zanim Whandall zdążył zareagować na tradycyjne wołanie o pomoc. Wielkoręki wzniesionym młotem szachował dwóch Toronextich. Czterej inni dobyli mieczy, piąty miał włócznię. Kowal krzyczał, Toronexti krzyczeli i nikt nikogo nie rozumiał. – O co chodzi? – zapytał Whandall. – Jesteśmy inspektorami Toronextich. Ten człowiek stawia opór. – Zaczekaj, Wielkoręki, proszę cię. – Whandall zwrócił się do Toronextich: – Nasz czarodziej ogląda właśnie wasze dokumenty. Możecie chyba chwilę zaczekać? A na razie wracajcie do strażnicy, gdzie oficerowie wydadzą wam nowe rozkazy. Najciekawsze było to, że Toronexti go posłuchali. – To nie są rodowi – stwierdził Pobijak. – A na pewno nie tacy, jakich pamiętam. – Tak, to stara zagadka. Rodowi nie słuchaliby oficerów, a przede wszystkim nie przejmowaliby się patentem, lecz Whandall znał Toronextich tylko z perspektywy rodowego. Zebrał wokół siebie właścicieli wozów. – Czeka nas trudna przeprawa – powiedział. – Obserwujcie mnie i uważajcie. Nie chcemy walczyć. Kamieniu, idź, zobacz, co z Morthem. Długo go nie ma. Zielony Kamień wrócił chwilę później. – Przekopuje się przez ogromną stertę pergaminów. Nie pozwalają mu jej tknąć, więc jeden z nich, taki wariat w długiej szacie i śmiesznym kapeluszu, rozkłada mu zwoje na stole. Na jednym z arkuszy było napisane dużymi literami „świadczy” i coś jeszcze, ale stanąłem za daleko, żeby przeczytać. – A potrafiłbyś? – zdumiał się Wielkoręki. Wierzbina nauczyła wszystkie dzieci czytać w językach, które przydawały się na Konopnym Szlaku, ale... – Jasne. Tata rozmawia w tym języku z matką, kiedy nie chcą, żeby dzieci rozumiały. Morth mnie go nauczył. Litery są takie same. – Powiedział ci, ile jeszcze tam zabawi? – Mówił, że kwadrans i że to bez znaczenia. Nie wiem, co miał na myśli, tato. Na suficie był jeszcze taki ogromny, czarny napis: „Zabiłem Szafir, moją żonę. Podpaliłem dom, żeby ukryć jej zwłoki, ale wtedy ogarnął mnie gniew Yangin-Atepa i spaliłem następne. Ogień otoczył mnie i zabił, ale ja nie należę do Yangin-Atepa! Jestem nierodowy!”. Jakieś dawne wspomnienie zaczęło dręczyć Whandalla, ale nie miał dla niego czasu. – Dobrze, pora się przygotować. Trzeba im pozwolić przeszukać wozy. Tylko złoto musimy przed nimi ukryć. I już je ukryliśmy. Lepiej się nie da. – Mamy cały wóz butelek! – zdziwił się Pobijak. – Zostaw to mnie. – Rzeczywiście, mają patent. – Morth zaśmiał się, podchodząc do nich. – I regulamin, co mogą zabierać, czego nie. Teoretycznie mają prawo do dziesięciny, z wyjątkiem smoły. Wolno im zabrać nawet dziewięć dziesiątych ładunku smoły. – Przecież nikt by nie woził smoły do Miasta Tepa! – zaprotestował Whandall. – Dziesięcina to nie tak źle... – mruknął Zielony Kamień. – Od tej reguły są oczywiście wyjątki. Dokument się rozrastał przez jakieś pięćdziesiąt lat, kiedy Miasto Tepa prowadziło jeszcze handel ze światem zewnętrznym. – Nie przypominam sobie żadnego lądowego szlaku handlowego... – zamyślił się Pobijak. – Oni też nie. Nikt żywy nie pamięta już tych czasów, lecz przepisy i regulaminy obowiązują. Krótko mówiąc, jak się wczytać w patent, mogą nam zabrać, co tylko zechcą. – A oni na pewno się w niego wczytali. – Nie – odparł Morth. – Tylko jeden umie czytać, ten dziwak w długich szatach, który wciąż bełkocze o dawnych zbrodniach. Nazywa się Egon Forigaft. – Forigaft. – Rodowe nazwisko. I znów dawne wspomnienia się odzywały. – Jest chyba ich skrybą. Traktują go z szacunkiem, na który nie zasługuje, ale tylko on umie czytać, Whandallu. Pozostałych patent chyba nic a nic nie obchodzi. Zabierają to, co uznają za cenne. – Może dlatego włożyli te kostiumy i pozwolili nam przeczytać patent. Nigdy nie widzieli kupców spoza miasta. Przekonajmy się. Whandall szybkim krokiem zbliżył się do bramy. – Szlachetni Toronexti – zaczął. Dawno już się przekonał, że przekupstwo się opłaca. – Od lat nie było tu takich jak my. Po nas przyjadą inni, z różnymi towarami. Z naczyniami do gotowania, śliczną ceramiką, skórami dzikich zwierząt, piórami i klejnotami, którymi przyozdobicie swoje żony. Możecie mieć to wszystko albo nie mieć nic. To zależy od tego, czy my wrócimy z Miasta Tepa zadowoleni. Oficer Toronextich uśmiechnął się pod maską. – Co teraz wieziecie? – Nic wartościowego. Przyjechaliśmy na rekonesans. Mamy jednak dary dla waszych oficerów. – Na dany przez Whandalla znak jeden z chłopców przyniósł z wozu tani dywan, który rozłożył na ziemi