Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jego poły rozchylały się pod wpływem lodowatych podmuchów wiatru zapewniając niewielką raczej ochronę przed chłodem nocy. Oblicze Jandera było białym owalem w blasku księżyca, lecz Rhynn bez trudu zdołała dostrzec słodki uśmiech goszczący na jego ustach. Wyglądało na to, iż bardziej niż zwykle cieszył się, że ją spotkał. — Byłem pewien, że znajdę cię dziś na konkursie bardów — rzekł Jander. Rhynn wzruszyła ramionami; jej skórzana zbroja zaskrzypiała głucho. — Bo miałam tam być — stwierdziła. — Ale ona — po-klepała klacz po szyi — przed paroma dniami potknęła się i nie nadaje się już do niczego oprócz stacjonarnych wart. Poza tym, kapitan Theorn ochotniczo zgłaszał się do ich pełnienia przez ostatnie pięć lat, abym mogła radować się muzyką. Najwyższa pora, żeby ktoś go zastąpił.^ Jander rozejrzał się dokoła, skrzywił się. — O, tak — stwierdził ironicznym tonem, przyglądając się spokojnym małym domkom i zagrodom, składającym się na Mistledale — ktoś musi chronić niewinnych, skoro tylu przestępców grasuje w okolicy. Rhynn nawet się nie uśmiechnęła. — Zwykle jest to nudny, rutynowy patrol, ale w tym roku... — Ton jej głosu stał się posępniejszy i Rhynn zgoła mimowolnie wyprężyła się w siodle. — Jesteś z zawodu wojownikiem, Janderze, więc chyba mogę d to powiedzieć. Dziś po południu znaleźliśmy zwłoki trojga ludzi — dwóch wieśniaków i ich dziecka. Mieli rozpłatane gardła. Wyraz twarzy Jandera był trudny do określenia w blasku księżyca. Elf błyskawicznie odwrócił głowę. — Zasztyletowani? — Nie. Wyglądało, jakby zostali zabici przez dzikie zwierzę. — Może przez wilka? Rhynn zmarszczyła brwi i ostrym tonem stwierdziła: — Jesteś elfem. Powinieneś doskonale o tym wiedzieć. Wilki to z natury nieśmiałe stworzenia, które polują, by zaspokoić głód i chronią swoje młode. Nie atakują nawet zwierząt domowych, które tu hodujemy, no, chyba że zima jest wyjątkowo surowa. Ale przecież zimy jeszcze nie ma, a dziewczynki nie zamordowano, aby ją pożreć. Jander łagodnym gestem położył jej dłoń na ramieniu. — Odkrycie tego musiało być doprawdy potwornym prze-życiem. Przykro mi. Naprawdę. Rhynn powoli pokręciła głową. — W Mistledale miewamy do czynienia z pijackimi burdami, zaginionymi dziećmi i zabłąkanymi owcami, Janderze — nie z mordercami. Po prostu do tego nie przywykłam — to wszystko. Nieprzyjemna cisza trwała przez dłuższą chwilę, po czym Jander odchrząknął. — Zmieniając temat, cieszę się, że cię spotkałem. Bo ja... bo jutro już mnie tu nie będzie. Opuszczam Mistledale. Rhynn pochyliła swą piękną głowę. — Och, Janderze, dlaczego? — Jej oczy rozjaśnił nagle promyk nadziei. — Wracasz do Evermeet? Rhynn słyszała o Evermeet, krainie baśniowych lasów i magii, prawdziwym raju elfów, zanim spotkała Jandera. Owa samotna wyspa leżała daleko na zachodzie, a na jej terytorium jedynie ludzie byli mile widziani. Złym czarnym elfom, znanym jako drowy — i elfom o mieszanej krwi nie wolno było postawić stopy na uświęconej ziemi Evermeetu. Gdy Rhynn dowiedziała się, że tam właśnie urodził się jej przyjaciel, początkowo trochę się go obawiała. Jander dał jej do zrozumienia, że z jakiegoś powodu nie może powrócić na wyspę. Usłyszawszy o jego wyjeździe w pierwszej chwili pomyślała, że być może zakaz czy klątwa, jaką nań nałożono, została wreszcie zdjęta. Okazało się, że się omyliła. Jander ze smutkiem pokręcił głową. — Nie, nie tam. Chciałbym móc wypić z tobą strzemiennego, podporuczniku Rhynn Oriandis. Cóż, muszę się zadowolić pożegnaniem cię tutaj. — Ścisnął mocno jej ramię. — Jestem ci wdzięczny za twoją przyjaźń. Nigdy cię nie zapomnę. Słodkiej wody i radosnego śmiechu. To rzekłszy odwrócił się na pięcie i zamiatając długim czarnym płaszczem pomaszerował w kierunku oberży pod Czarnym Dzikiem. Rhynn otworzyła usta, by go zawołać, ale ostatecznie zrezygnowała. Nie ulegało wątpliwości, iż pożegnanie to było dla Jandera nader smutnym przeżyciem, a przedłużając je wprawiłaby go tylko w większe zakłopotanie. Ona również zasmuciła się na wieść o jego wyjeździe. Będzie jej brakowało tego złotego elfa, z jego wspaniałymi opowieściami, poczuciem humoru i słodkim uśmiechem. Rhynn westchnęła, poprawiła się w siodle i kontynuowała pełnienie warty. Czas płynął, ale nie wydarzyło się nic, co mogłoby za-bić uciążliwą monotonną nudę patrolu. W ogóle niewiele się działo. Przechodzący przez bramę mieszkańcy dalej wymieniali z nią pozdrowienia. Rhynn zatrzymywała tych, których nie znała, poddawała rutynowemu przeszukaniu i z pełną uprzejmością konfiskowała znalezioną przy nich broń. Nikt nie protestował — wszyscy wiedzieli, że kiedy będą opuszczać niewielkie miasteczko, broń zostanie im zwrócona. Mniej więcej w godzinę po wizycie Jandera, Rhynn dostrzegła znajomą sylwetkę, odzianą w czarny, skórzany pancerz, zmierzającą w jej stronę. Moonmaid ponownie się spłoszyła, prze-stępując nerwowo z nogi na nogę, póki Rhynn nie uspokoiła jej łagodnym gestem. — Spokojnie, spokojnie, maleńka — powtarzała półgłosem, wpatrując się uważnie w zbliżającego się ku niej mężczyznę. — Poruczniku Rhynn — jesteście zwolnieni z waszych obowiązków. Od tej chwili macie rozkaz udać się na konkurs bardów i do woli radować się śpiewem i muzyką. Kapitan Theorn podparł się dłońmi pod boki i uśmiechnął do niej; jego zęby bielały w półmroku. — Ale, Theorn... dlaczego? I gdzie się podział twój wierzchowiec? Jego uśmiech przygasł. — Albo przypadek Moonmaid jest zaraźliwy, albo przydało-by się wymienić niektóre kostki bruku na głównej ulicy. Śnieżna Dama zwichnęła nogę. Kiedy Rhynn zatroskana otworzyła usta, by spytać o coś więcej, Theorn dorzucił uspokajająco: — Do rana wydobrzeje. Pomyślałem, że skoro i tak chodzi tylko o wartę, mogę ją odstać na własnych nogach. A teraz idźcie już pod Czarnego Dzika. Delikatne, błękitne brwi Rhynn połączyły się w wyrazie zakłopotania i zatroskania. — Theorn — rozmawialiśmy już o tym trzy dni temu. — Mówicie mi, że nie chcecie tam iść? — Oczywiście, że chcę, ale uczciwość to uczciwość i... — To rozkaz, poruczniku. — Tubalny głos Theorna, zazwyczaj tak jowialny, stał się nagle lodowaty i bezosobowy. Rhynn wykonała zamaszysty salut dłonią. — Tak, jest, kapitanie — oznajmiła chłodnym, rzeczowym tonem. Słowa Theorna dopiekły jej do żywego, ale wykonała rozkaz