Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Było tani biurko, obracające się krzesło, półki na książki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uważał, że takie sprzęty są niezbędne dla powodzenia w handlu. Lingard śmiał się z Almayera, ale zadał sobie niezmierny trud, aby sprowadzić te rzeczy. Przyjemnie mu było uszczęśliwić swego protegowanego, swego zięcia. Była to dla Sembiru wielka sensacja przed jakimi pięciu laty. Podczas wyładowywania tych sprzętów dosłownie cała osada roztasowała się na brzegu rzeki naprzeciw domu Radja Laut, aby patrzeć, aby zdumiewać się, aby podziwiać… Jaka wielka medja, a ileż na niej skrzynek, i z wierzchu, i pod spodem… Co biały człowiek zrobi z takim stołem? Patrzcie, patrzcie, o bracia! Oto wielka zielona kwadratowa skrzynia ze złotą blachą na wierzchu, skrzynia taka ciężka, że dwudziestu ludzi nie może jej wywlec na brzeg. Chodźmy, bracia, pomóżmy ciągnąć za liny, może zobaczymy, co tam jest w środku. Na pewno skarb. Złoto jest ciężkie i trudne do udźwignięcia, o bracia! Chodźmy, dostaniemy nagrodę od srogiego Króla Morza, który tam oto stoi z czerwoną twarzą i krzyczy. Patrzcie! Tamten człowiek wynosi z łodzi stos ksiąg! Ileż ich jest! Do czego one służą?… Stary djuru mudi*, który zjeździł wiele mórz i przysłuchiwał się świętym mężom w odległych krajach, wyjaśnił małej grupce naiwnych obywateli Sembiru, że w tych księgach są czary — czary, które prowadzą po morzu okręty białych ludzi, które im dają ich złą mądrość i siłę, wielkość i nieprzezwyciężoną potęgę za życia, a po śmierci — Allachowi niech będą dzięki! — czynią z nich ofiary szatana i niewolników piekła. Duma wezbrała w Almayerze, gdy ujrzał umeblowane biuro. Ten gryzipiórek o pustym mózgu wyobraził sobie, uniesiony radością, że dzięki owym meblom stał się szefem poważnego przedsiębiorstwa. Sprzedał się Lingardowi za te rzeczy, ożeniwszy się z adoptowaną przez niego maiajską dziewczyną, i dostał w nagrodę meble oraz wielkie bogactwa, które będą niezawodnym skutkiem starannego prowadzenia ksiąg. Przekonał się wkrótce, że handel w Sembirze polegał na czymś zupełnie innym. Nie podobna było kierować Patalolem, trzymać w ryzach nieposkromionego starego Sahamina lub powściągać młodzieńcze wybryki dzikiego Bahasuna za pomocą pióra, papieru i atramentu. Almayer nie znalazł skutecznej magii na pustych kartkach ksiąg handlowych i stopniowo zatracił dawny punkt widzenia w trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Pokój przeznaczony na biuro uległ zaniedbaniu niby świątynia zwietrzałych przesądów. Z początku, kiedy żona jego miewała nawroty swej dzikości, chronił się tam niekiedy, ale gdy dziecko ich zaczęło mówić i poznawać ojca, stał się śmielszy, bo znalazł odwagę i pociechę w ślepej, namiętnej miłości do córeczki; otoczył nieprzeniknionym płaszczem egoizmu siebie i to maleństwo, którego życie było także i jego życiem. Gdy na rozkaz Lingarda Almayer przyjął do domu Joannę, umieścił składane łóżko w biurze — w jedynym pokoju, jaki był wolny. Wielkie biurko zostało odsunięte pod ścianę i Joanna wprowadziła się ze swym nędznym kuferkiem i z dzieckiem,— rozgościła się tam w sobie właściwy senny, opieszały sposób; objęła w posiadanie kurz, brud, niechlujstwo, wśród których zdawała się czuć jak u siebie; wiodła życie nudne i posępne, przechodząc od gorzkich wyrzutów sumienia do trwożnej nadziei, otoczona rozpaczliwym nieładem, ruiną tych wszystkich symbolów cywilizowanego handlu. Skrawki białej tkaniny, gał—ganki żółte, różowe, niebieskie, gałganki wiotkie, jaskrawe i brudne walały się na podłodze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg — poplamionych, powalanych, lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby mogła służyć jako kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby zmęczeni tragarze zostawili je tam przypadkiem, niosąc gdzieś daleko. Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczym, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy, który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, na wskroś pochłonięty swoim zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął na pół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów Promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym, drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie, sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy