Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Naturalnie znów się zbiegli Murzyni. Roger nie mógł już więcej patrzeć na ciemne twarze; gdy się zjawiały, zaczynał szaleć. Obawiałem się, że znów sąsiedzi zaczną się skarżyć na ryki i krzyki. Dlatego też drzwi trzymałem dokładnie zamknięte. Gdy jednak Murzyni zaczęli wsadzać głowy przez na pół spuszczone żaluzje okien, rzuciłem butem w drążek, który podtrzymywał je u góry. Wbrew oczekiwaniu trafiłem od razu, żaluzja opadła na kędzierzawe głowy. Zaczął się straszliwy wrzsk i rwetes. Ale przez pół dnia miałem spokój. Przy odprawie celnej wszystko poszło gładko. Urzędnik celny znał mego ojca, był też Żołnierzem w Niemczech i wymalował mi bez niczego na wszystkich skrzyniach kredą kółka. Zakupiłem jeszcze wystarczającą ilość bananów, ryżu i innej żywności potrzebnej dla zwierząt, po czym poszedłem na poszukiwanie strzykawki do injekcji przeciwtężcowej, gdyż przecież Roger mnie pogryzł. Wiedziałem od swego ojca, że w nawozie koni i bydła znajdują się zarazki tężca. Na okręcie nie było lekarza i gdyby mi się tam coś przydarzyło, zginąłbym. Dlatego postępowałem według zasady, że i na zimne się dmucha. 106 <1 i Znalazłem francuski szpital i odszukałem lekarza. Paru sanitariuszy biegało tam i tu po korytarzach. Byli szalenie dystyngowani, jako że nosili białe fartuchy, i nie odpowiadali w ogóle na moje pytania. Wreszcie zauważyłem kartkę na drzwiach, za którymi siedział niewątpliwie główny lekarz. Wszedłem do środka, ale porozumienie było trudne, gdyż mój francuski był słaby. Miałem wprawdzie lekarski kalendarz mego ojca przy sobie, przedstawiłem więc sprawę po łacinie. Lekarz znał poza tym trochę angielski, dał mi wreszcie zastrzyk i zaraz zainkasował należność. Gdy mały statek „ Joseph Błot" był tak już załadowany olbrzymimi pniami drzew, że niewiele z niego było widać, pozwolono mi wejść na pokład z moją menażerią. Barkasem wydostaliśmy się na lagunę jeziora, gdzie statek stał na kotwicy. Gdy czarni robotnicy podnosili dźwigiem łódź, ja ustawiałem skrzynie i skrzynki na przo-dzie pokładu i zaciągnąłem nad nimi żagiel przeciwsłoneczny. Potem „Joseph Błot" ruszył o własnych siłach aż do Tabou, gdzie jeszcze raz przybiliśmy do brzegu. Tam czarni robotnicy opuścili pokład. Zostałem ostrzeżony, aby wszystko było zamknięte tak długo, jak długo byli oni na pokładzie. Kontrolowano ich aż do skóry, ale zdążyli zjeść połowę moich bananów. Toteż w Dakarze musiałem kupić inne. Jadałem z komendantem, z kapitanem i „chef mecanisien" — głównym mechanikiem w małej messie na przodzie statku przed mostkiem kapitańskim. Mięso było strasznie łykowate, tak że nie można było go pogryźć. Dlatego wyrzucałem je stale kęskami przez iluminator, gdy oni patrzyli w inną stronę. Do tego piliśmy naturalnie zawsze czerwone wino, chodziłem więc półsenny, gdyż dotąd nie używałem alkoholu w ogóle, a tutaj nie można było dostać nic innego. Zaraz przy pierwszym posiłku wlazła przez okno mała szympansiczka Lulu. Kucharz — pierwszorzędny chłop, nie mógł sobie odmówić, żeby jej nie wypuścić z klatki. Naturalnie Lulu zabrudziła biały obrus, koszulę kapitana i wszędzie, gdzie się dało, tak że czuć było okropnie. Zrobiło się strasznie nieprzyjemnie, chwyciłem Lulu i wyniosłem ją. Kapitan jednak był bardzo uprzejmy i powiedział, że to nic nie szkodzi. Starszy mechanik opowiadał mi jednak, że „stary" potem straszliwie wymyślał. Kucharz zawsze płatał takie figle. Gdy za Dakarem, gdzie jeszcze raz przybiliśmy do brzegu, stopniowo robiło się chłodniej, przeniosłem szympansy i inne zwierzęta do pomieszczenia na przodzie statku, które zresztą do tego było przeznaczone. Pomimo pięknej pogody morze było wzburzone i fale przelewały się przez pokład i ładunek drzewa. Przed żelaznymi drzwiami do pomieszczenia dla zwierząt była mała powierzchnia stale zalewana wodą. Musiałem zawsze odczekać, aby fala minęła. Wówczas szybko się tam dostawałem, otwierałem drzwi i za sobą je zamykałem. Inaczej woda zalałaby zwierzęta. Ażeby uniknąć niespodzianki i aby któreś ze zwierząt nie wyszło z klatki, podparłem z zewnątrz ciężkie drzwi żelaznym drągiem. Gdy któregoś wieczoru byłem z przodu u małp i chciałem wyjść, okazało się, że drzwi od zewnątrz są zatarasowane tym drągiem. Zrobił to kucharz, który nie wiedział, że jestem w środku. Znalazłem się zupełnie sam na przedniej części statku, gdyż straż stała na mostku w jego środkowej części i tam też wszyscy spali. Zdawałem sobie sprawę z tego, że będę musiał siedzieć tu do rana, tak długo więc z rozpędu uderzałem ciałem w drzwi, aż się zewnętrzny drąg obluzował. W każdym razie straciłem na to prawie dwie godziny i byłem już zupełnie zrozpaczony, gdyż wcale nie było tam przytulnie. 14' m * a 11 •57 i i Dla mnie przydzielono małe pomieszczenie, na rufie statku. Nie można go było zamknąć na klucz i doniesiono mi, że marynarze stale tam zaglądali. Wtedy wpadłem na dobry pomysł. Wypuściłem węża pytona, którego miałem w skrzynce przy sobie w przedziale, na swobodę. Pełzał on dzień i noc po kabinie. Odtąd nikt nie ważył się nawet uchylić drzwi. Któregoś dnia wąż wypełzł przez dziurę w żelaznej ścianie i dostał się do izby załogi