Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ten najwyraźniej nie miał ochoty pójść w ślady poprzedników, bo po chwili usłyszeli głos Irgi: – Łapcie go! Ledwie zdążyli przygotować się na jego przyjęcie, eneika z wrzaskiem zwalił się im na głowy. Upadli wszyscy trzej, skłębieni w plątaninę ciał. Zanim pozbierali się z ziemi, Rahe-das był już na dole. – Uciekamy! Ujęli pod pachy oszołomionego Nearra i ruszyli biegiem. Niedługo potem skryły ich krzewy, a za plecami uciekających, za grzebieniem ostrokołu, cichły z wolna odgłosy łowów. * Piąty świt zapalił niebo czerwonym blaskiem, gdy dotarli do lasu Beagg. Jak wzrokiem sięgnąć, rozciągał się przed nimi ciemny, zieleniejący pierwszym listowiem zbity gąszcz. Strzelały ponad nim wysmukłe piki hinnirów, pęczniały rozłożyste korony galii i stożkowatych, przysadzistych lienanów. Ich pnie ginęły w kłębowisku gałęzi wszechwładnie panujących wśród poszycia krzewów simalu, obsypanych obficie żółtawym kwieciem. Powietrze dźwięczało tu jednostajnym, wysokim brzękiem: nieprzebrane chmary owadów buszowały w kwiatach. Z owego tła wybijały się ostre pogwizdywania hiijudihe, czasem rozskrzeczało się stadko uqirri, sapnął gdzieś basowo kuar. Puszcza odżywała po ciężkim śnie długiej zimowej nocy. Rozłożyli biwak na skraju lasu. Należał się im solidny odpoczynek. Od chwili ucieczki nie przystanęli nawet na tyle, aby spożyć posiłek. Teraz padali jak nieżywi w miękką trawę, nie dbając o bezpieczeństwo ani wygodę. Nawet dzikiego więźnia nie trzeba było pilnować, był bowiem wyczerpany bardziej niż Irgowie. Wiele ti niewoli mocno osłabiło jego kondycję. Słońce stało wysoko, gdy letargiczne odrętwienie poczęło ich opuszczać. Pierwszy wstał Rahe-das. Popatrzył na leżących bez ruchu towarzyszy, pokiwał głową i, mrucząc coś do siebie, ruszył w las. Postanowił nazbierać chrustu, zanim pozostali wędrowcy dojdą do przytomności. Gdy zniknął w krzakach, niemal równocześnie ocknęli się Dedhi-ver i marynarz. Tylko Nearr jeszcze się nie ruszał, choć oczy miał otwarte i wlepione bezmyślnie w niebo. Immi-wu trącił siedzącego obok Zabójcę. – Nie ma Rahe-dasa – zauważył. – Widzę. Pora zabrać się za przygotowanie obozu. Zostaniemy tu pewnie ze dwa dni, czeka nas jeszcze długa wędrówka. No i z tym tu wypada pogwarzyć – Dedhi-ver wskazał brodą Nearra. – Jeszcze nie wiemy, dokąd się udać. – Rahe-das kilkakrotnie z nim rozmawiał, w grodzie i na polu. Coś tam pewnie z niego wyciągnął. Ale powiedz mi wreszcie, o co tu chodzi? Czegoś szukamy, tyle wiem, lecz czego? Po co nam ten dzikus? – Geue ci nie powiedział? – Ani słowa. – Wybacz, Immi-wu, skoro on milczy, ja również muszę. To sprawa zakonu. – Możesz mu powiedzieć. – Rahe-das wyłonił się z zarośli z naręczem suszu. – I tak jesteśmy skazani na siebie na tej wyspie. Zrozumiałby prędzej czy później, choćby nie wiem jak strzec tajemnicy. Immi-wu, chociaż nie należy do Bractwa, jest przecież eneiką, a nasza sprawa dotyczy nie tylko Zabójców. Trzymamy w dłoniach nić nadziei całej rasy. Jednak musisz wiedzieć – zwrócił się do marynarza – że, jeśli wrócimy na kontynent, długo będziesz skazany na nasze towarzystwo, być może na zawsze. Nasze zadanie tutaj się nie kończy, spełniamy fragment olbrzymiej misji. Jeżeli teraz cię wtajemniczymy, pozostaniesz do końca. Czy godzisz się na to? Immi-wu wzruszył ramionami. – Myślisz, że się zawaham? Obudziłeś moją ciekawość, dopiero teraz nabieram ochoty na tę awanturę. Gadaj śmiało! – Chodzi o Unthena. – A więc dobrze słyszałem... Tę waszą rozmowę, na polu. Co zamierzasz zrobić? – Zabrać go. – Zabrać?! – Immi-wu wytrzeszczył oczy na Zabójcę. – Po co? Planujesz świętokradztwo! – To nie świętokradztwo – odparł Rahe-das. – Nadszedł czas. – Jaki czas? Kamienie są własnością eneickich narodów i nie wolno im ich odbierać! – Widzisz? Już nie pamiętasz, nikt nie pamięta, że tworzyły jedność i że obowiązkiem jest jej przywrócenie! – Ależ... to szaleństwo! Połowa przecież dawno zaginęła! – Mylisz się – głos Rahe-dasa był znów spokojny. – Nie wiemy jedynie o dwóch, reszta jest wśród eneików. Dwa z nich złożyłem już w klasztorze w Lan. Unthen będzie trzeci. – Coś takiego! Myślisz, że się uda? – Nie wiem. Ale muszę próbować. To ja rzuciłem tę myśl, gdy przyniosłem do Lan Yorvilla i Kawyosa. – Czujesz się na siłach? – Nie mam odwrotu. Jestem Tym, Który Otwiera Drogę do Oll-hirr. A to jest Droga. – Rahe-das, on ucieka! – okrzyk Dedhi-vera przerwał rozmowę. Obaj jednocześnie odwrócili głowy. Nearr biegł w stronę lasu. Jego skulona sylwetka śmigała już wśród pierwszych krzewów. Jeszcze moment i zniknie w gęstwinie. Rzucili się za nim. Zatrzeszczały łamane gałęzie, gdy przedzierali się przez chaszcze, usiłując nie stracić zbiega z oczu