Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Światła gasły powoli – cisza głęboka słała się dokoła wśród oddalonego gwaru i coraz rzadszych pokrzyków, dobywających się z oświetlonych jeszcze traktierni. Naraz w oddali rozległ się przytłumiony dźwięk trąbki, a w ślad za nim zadudniły kopyta... Oddział kawalerii wyciągniętym kłusem przebiegł przez rynek i znikł wśród ulic i domów. 38 VI Pułkownik Deschamps pędził jak wicher. Otulony rozłożystym płaszczem, w nasuniętym na oczy kapeluszu, parł konia ostrogami naprzód, spoglądając niekiedy groźnie poza siebie, gdy konie ciągnącego za nim szwadronu zwalniały biegu. Czasem znów, dojrzawszy na skraju drogi chatę wieśniaczą, dworek szlachecki, pałac magnacki lub krzyżyk kościółka, osadzał raptownie konia i cedził przez zęby do jadącego tu za nim Gotartowskiego: – Eh, bien?36 Wówczas Florian spinał konia i wraz z Wosińskim i kilku strzelcami wysuwał się naprzód. Rozpatrywał drogę, zaglądał do chat lub wieśniaka między opłotkami zdybawszy pytaniami zarzucał. Szwadron tymczasem wlókł się stępa, czekając rychło pułkownik raportu nie wysłucha i pałaszem nie skinie. Na postojach a wypoczynkach pułkownik na wszystkie strony rozsyłał wywiady, w których Gotartowski z Wosińskim ciągle udział brali. Męczyło to młodych kapitanów: Floriana, bo od konia był odwykł, a Wosińskiego, bo takiej, jak mówił, piekielnej służby nigdy jeszcze nie odprawiał. Już to Wosińskiemu w ogóle nie po myśli była ta droga, a może bardziej jeszcze pułkownik. – Dziwna facjata! – mruczał do siebie kapitan. – Nasrożony ciągle, nadęty, ani doń przystąp. Prawda, że ze mną nie bardzo by się dogadał, lecz przecież do Gotartowskiego, do swoich Francuzów mógłby się ze słowem poczciwym odezwać!... Zaraz w pierwszym dniu ekspedycji Wosiński, chcąc dłużący mu się marsz skrócić gawędą, targnął cuglami i podsunął się do jadącego przed nim Floriana. – Mości Gotartowski – ozwał się półgłosem – dalipan, ledwie się trzymam. Dziewięć lat na koniu nie siedziałem, a tu o lada wywczasie mowy nie ma!... Zrywaj się co chwila i na wyskoki leć, niby na harce. Dobre to, ale nie wciąż!... Lędźwie mi stężało, chyba nie wytrzymam. A i szkapisko niby takie niepozorne, a rzuca mi się!... O!... Jak to piszczy cudacznie... Musi i konie u Francuzów po francusku rżą. Ale dokąd my tak pędzimy, do licha? – Mamy dotrzeć do pikiet pruskich!... – Ba, więc idziemy na Łęczycę? – Gdzie tam!... Łęczycę zostawimy na boku, bo od Wrześni nie poszliśmy na Golin, lecz na Pyzdry! Pułkownik pytał się już kilka razy o Prosnę. Może zatrzymamy się gdzie pod Kaliszem, a może i dalej jeszcze!... – Hm!... Bardzo dobrze. Tam czy owdzie, wszystko jedno. Ale przecież nie jednego dnia!... I co ten borsuk siwy sobie myśli? Nie wiem, o czym on tam z waszmością mówi przy raportach, lecz coś mi się widzi, że onej sławnej u Francuzów dworskości ani krzty w nim się nie dopatrzysz. – Stary to podobno żołnierz. 36 E h, b i e n? (franc.) – No, co? 39 – Niechże sobie ma z Bogiem dwie kopy lat! – zaperzył się Wosiński. – Mnie co do niego!... Niechaj jeno obyczaju nabierze, a polskich oficerów za hetki nie ma!... Najęliśmy się albo co?!... Wosiński rzucał się podniecony na siodle. W tejże chwili adiutant Francuz, jadący za Florianem, szepnął półgłosem: – Panowie! Radzę nie rozmawiać!... Bo nasz „Biały” ogromnie się o to gniewa!... Wosiński chciał zapytać się Gotartowskiego, co był do niego mówił oficer francuski, gdy nagle głowa sunącego przodem pułkownika odwróciła się, a z ust jego wyszedł krótki rozkaz: – Silence!37... – Co on mówi? – szepnął Wosiński. – Zęby milczeć!... – A bodaj go pokurczyło!... Zatracony jakiś kolonel38! – bąknął pod nosem kapitan i pogrążył się w zadumie. Nieukontentowanie Wosińskiego wzrastało coraz bardziej, bo też Deschamps istotnie zatraconym był pułkownikiem. Zamknięty w sobie, chmurny wiecznie, nawet na postojach nie dopuszczał do siebie. Głuchym był na wszelkie objawy radości szczerej, jakiej Francuzom na każdym kroku nie szczędzono. Odmawiał opryskliwie najserdeczniejszym zaproszeniom szlachty, zdobywając się zaledwie na lakoniczne „kiedy indziej”. Jedynym przedmiotem, który ożywiał pergaminową twarz pułkownika, byli Prusacy. Każda najdrobniejsza o nich wiadomość wyprowadzała go z apatycznego odrętwienia, a w małych ciemnych oczach skry nieciła. Żołnierzy swoich znał i przenikał na wskroś. Jeden rzut oka wystarczał mu do wykryeia najmniejszego uchybienia. Mundur nie oczyszczony, popręg nie dociągnięty, pas bez połysku, naderwany guzik nie uszedł nigdy jego uwagi. Uśmiech nie istniał na twarzy Deschampsa. W chwilach dobrego humoru, a te rzadkim bywały zjawiskiem, krzaczaste, siwe brwi zsuwały się bliżej pod okrytym zmarszczkami czołem, powieki drgały mu z lekka, a z ust dobywało się krótkie, urywane parskanie. Strzelcy każdy ruch, każde skinienie swego pułkownika rozumieli, a jego mała, skurczona twarz była dla nich wielką księgą, w której wypisane było usposobienie, zamiary, a niekiedy i rozkazy Deschampsa. A więc mówiono w szeregach między sobą: – Jakże tam „Biały”?... – Parska!... – Patrzaj!... Kapral mówił, że mu szczęka lata!... – Et! Chciał nastraszyć! Albo znów strzelec, powróciwszy cały z ważną wiadomością od generała, chwalił się przed towarzyszem: – Oddałem papiery i stoję wyciągnięty, czekając rozkazu. „Biały” rozerwał kopertę, rzucił okiem na pismo, spojrzał na mnie i parsknął, a potem rękę mi położył na ramieniu i psyknął. – Psyknął, powiadasz!..