Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zabawa kończyła się zwykle w ten sposób, że nikt już nie zwracał uwagi na to, co mówił. Krystyna przypominała sobie z czasów dzieciństwa, że ojciec nie znosił nigdy żartów, które przemieniały się w kpiny z Kościoła lub służby Bożej, wiele natomiast miał uciechy, kiedy on sam i jego goście skakali po stołach i ławach wykrzykując przy tym wśród śmiechu najrozmaitsze, bynajmniej nie dworne głupstwa. Poza tym Szymon lubił najbardziej takie zabawy, podczas których ktoś z zawiązanymi oczyma musiał szukać noża w popiele albo też dwóch ludzi miało ustami wyławiać kawałki miodownika z wielkiej kadzi piwnej. Goście stojący naokoło usiłowali pobudzić ich do śmiechu, tak że piwo tryskało na wszystkie strony. Albo też mieli zębami wydobyć pierścień ze skrzyni z mąką. Nie dziwota, że izba wyglądała wkrótce jak chlew. Tego roku na Wielkanoc zrobiła się przepiękna wiosenna pogoda. We środę od wczesnego rana słońce grzało mocno i świeciło, zaraz więc po rannym posiłku wylegli wszyscy na dziedziniec. Zamiast jednak owych głupich swawoli i żartów młodzież zaczęła grać w piłkę, strzelać do tarczy i przeciągać linę, potem bawiono się w ślepą babkę; wreszcie nakłoniono Geirmunda z Kruke, aby zaśpiewał i zagrał na harfie, i wtedy wszyscy, starzy i młodzi, puścili się w tany. Na polach leżał jeszcze śnieg, ale olszyna brązowiła się już od rozkwitających pąków, a promienie słoneczne ogrzewały każdy wolny od śniegu szmat ziemi. Kiedy po wieczerzy wyszli na dwór, w powietrzu unosił się świergot ptaków; rozpalili wielki stos chrustu przed kuźnią, śpiewali i tańczyli do późnej nocy. Nazajutrz goście spali dłużej; później też niźli zazwyczaj opuścili Formo. Ludzie z Jörund odjeżdżali zwykle ostatni, tym razem jednak Szymon namówił Erlenda i Krystynę, aby pozostali jeszcze do następnego dnia. Ludzie z Kruke mieli również pozostać na Formo do końca tygodnia. Szymon odprowadził właśnie ostatnią gromadę gości na drogę; zachodzące słońce złociło dwór położony na zboczu góry. Trunek i gwar biesiady sprawiły, że Szymon był wesół i rozbawiony, i kiedy wracał między opłotkami, by znaleźć się w kręgu cichej, miłej swojskości, jaka wytwarza się zawsze w gronie najbliższych krewnych po wielkiej zabawie, czuł się tak lekki i radosny, jak już od dawna nie był. Na dole obok kuźni synowie Erlenda, starsze dzieci Sigridy, synowie Jona Daalk i jego własne córki rozniecali tymczasem ognisko. Szymon oparł się o płot i chwilę przyglądał się dzieciom. Odświętna sukienka Ulvhildy błyszczała w słońcu, dziecko biegało szybko i tam i z powrotem, znosząc suche gałęzie na stos,- nagle bęc! wywróciła się jak długa na ziemię! Ojciec zawołał coś ze śmiechem, ale rozbawione dzieciaki nie słyszały wcale. Na dziedzińcu siedziały dwie dziewki i pilnowały najmłodszych dzieci, oparte o ścianę izby niewieściej grzały się w ostatnich promieniach słońca, a nad ich głowami, w szklanej szybie, odbijało się światło zachodu niby roztopione złoto. Szymon podniósł wysoko małą Ingę córkę Geirmunda i posadził ją sobie na ramieniu. - Zaśpiewajże coś wujowi, ślicznotko! - Brat jej i mały Andrzej obiegli go zaraz i chcieli koniecznie, aby ich także podrzucał w górę. Pogwizdując z cicha wszedł po schodach do izby biesiadnej. Tutaj także świeciło słońce, drzwi były na oścież otwarte. Ltidzie siedzieli wygodnie obok siebie. W górnym końcu stołu Erlend i Geirmund pochylali się nad harfą i naciągali nowe struny, przed nimi stał róg z miodem, Sigrida leżała w łożu i karmiła niemowlę; Krystyna i Ramborga siedziały przy niej, na stopniu łoża między siostrami stał srebrny dzban