Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wciągnął bokserki i postanowił, że dzisiaj się wykąpie. Musiał przecież kiedyś pokonać ponury strach, że każdy zbiornik wodny jest równie zimny jak stalowoszare morze przy brzegach Cork, gdzie pływał jako dziecko. - Izzy! - zawołał, wysuwając głowę na korytarz, ale nikt mu nie odpowiedział. Najprawdopodobniej Izzy tkwiła w jakimś innym pomieszczeniu, zwinięta w pozycji lotosu. Prawie przez cały wieczór opowiadała, jaki wspaniały jest jej instruktor jogi kundalini, i namawiała Patricka, aby w najbliższym czasie zjedli z nim kolację. Ale on raczej nie miał na to ochoty. Poza tym teraz musiał stawić czoło wściekłości Jacka. Wczoraj z takim skupieniem słuchał opowieści Izzy o zajęciach gimnastycznych na golasa, że zupełnie zapomniał o swojej roli szofera. Na palcach przemknął obok łazienki i już prawie minął otwarte drzwi, kiedy nagle kątem oka dostrzegł nagą jak ją Pan Bóg stworzył Izzy, która depilowała sobie przed lustrem brwi. Wspomnienie atletycznego maratonu z ubiegłego wieczoru powinno kazać mu natychmiast przyśpieszyć kroku i zniknąć z pola rażenia Izzy, lecz stało się inaczej. Odwrócił się i uśmiechnął. - Dzień dobry... - wybąkał. Dobry Boże, jeżeli joga kundalini wywierała taki wpływ na wszystkie dziewczyny... - Cześć! - Entuzjastyczny uśmiech Izzy był szerszy niż jej biodra. - Widziałeś prysznic? W jednej chwili wciągnęła Paddy’ego do łazienki, gdzie kabina prysznicowa odgrodzona była zasłoną z żywego bambusa, a okno wychodziło na plażę. - Moja łazienka to po prostu marzenie ekshibicjonisty! - zaświergotała. Jej prężne od ćwiczeń jogi ciało wzbudzało w Patricku pełen wzruszenia zachwyt. - Chcesz spróbować? Czy miał jakiś wybór? Koszula już zjechała z jego grzbietu, a palce Izzy, uzbrojone w pomalowane pistacjowym lakierem pazurki, sprawnie rozpinały jego pasek. Dwie godziny później, wyczerpany, włożył na nos okulary przeciwsłoneczne i pomknął w kierunku Santa Monica tak szybko, jak pozwalał na to silnik starego volva. Włączył magnetofon i przejrzał kasety. Beach Boys, Bon Jovi... Boże, nie ulegało wątpliwości, że od czasu przybycia do LA muzyczny gust przyjaciela poważnie podupadł. Zatrzymał się przy budce telefonicznej w jakiejś bardzo zakurzonej i zaniedbanej dzielnicy, i zadzwonił do Jacka. Telefon nie odpowiadał. Wszystko wskazywało na to, że Jacka nie ma w domu. Albo nie życzy sobie rozmawiać z Paddym. - Jack, to ja. Słuchaj, strasznie cię przepraszam, wczoraj wieczorem zupełnie o tobie zapomniałem. Oczywiście zwrócę ci koszt taksówki. Teraz podjadę tylko do Alice i sprawdzę, czy już wstała, bo jestem niedaleko, a potem zaraz wracam do domu. Masz u mnie duże piwo. Powiesił słuchawkę i pobiegł z powrotem do volva, pełen obaw, że ktoś zdejmie mu felgi. Mijając bar U Noego poczuł nieodparcie cudowny zapach świeżych bajgli, więc zaparkował i wbiegł do środka po niezbędne dla podtrzymania życia pożywienie. Określenie „wbiegł” było może w tym wypadku przesadą, ponieważ wszedł do baru, lekko kulejąc, i zamówił opiekanego bajgla z makiem i marmoladą. Zjadł go w samochodzie i ruszył w dół Main Street ku domowi Tash. Dom robił wrażenie pogrążonego w głębokim śnie. Na schodkach spokojnie siedział cierpliwy kot. Patrick słusznie przyjął założenie, że mieszkanki domu odzyskują siły po męczącej nocy. Sam był tak znużony, że wręcz marzył o tym, aby teraz znaleźć się w cienistym pokoju za opuszczonymi żaluzjami, może z kojąco senną Alice u boku. Dokładnie wiedział, co zrobi, kiedy ją zobaczy - otworzy drzwiczki samochodu, wysiądzie i pójdzie za nią. Po paru minutach zawoła: „Wiesz, zwykle nie zatrzymuję nieznajomych kobiet na ulicy, ale wydaje mi się, że jesteś nie tylko piękną dziewczyną, lecz w dodatku Angielką. Mam rację?”. No, tak... W przypadku większości dziewczyn mógłby liczyć na murowany sukces, ale Alice była inna i wymagała odmiennego podejścia. Wolałby nie mieć tyle czasu na zastanawianie się nad całą sprawą, bo głowa mu już od tego pękała. W końcu nie był nawet pewny, czy ją w ogóle pozna, chyba że znowu będzie ubrana w tę okropną kiecę w pasy. Jego kurtka nadal pachniała paczuli Izzy. Izzy, o, to jest kobieta, która potrafi się świetnie ubrać. I rozebrać... Odwrócił się i poszperał na tylnym siedzeniu w poszukiwaniu świeżej koszuli lub swetra, ale znalazł tylko puste torebki po chipsach i mnóstwo kaset. Nagle przypomniał sobie tę dziwną rzecz, którą Alice zrobiła z kostkami lodu tego wieczoru, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Co to właściwie było, na miłość boską? Zaczynał mieć dosyć własnego dziwactwa. Gdyby czekał na inną kobietę pod teatrem lub restauracją, zabawiałby się przywoływaniem z pamięci niuansów, które decydowały o jej urodzie i uroku - wyrazu twarzy, opadających na plecy loków i tak dalej. Tymczasem w tym przypadku ciągle wracał do roztargnionego uśmiechu, jaki mu rzuciła, kiedy tamtego wieczoru zauważyła jego wlepione w siebie spojrzenie. Chyba pomyślała, że on po prostu gapi się w przestrzeń... Nie znał żadnej dziewczyny, która by nie pomyślała, że patrzy na nią z zachwytem i próbuje zaczepić wzrokiem, żadnej z wyjątkiem Alice. Alice nigdy nie doszłaby do podobnego wniosku. Taka naiwna kobieta nie powinna sama błąkać się po świecie, uśmiechnął się do siebie Patrick. Nie ulega wątpliwości, że potrzebuje kogoś, kto się nią zaopiekuje. Właśnie zamierzał zapisać na pudełku papierosów nowy wiersz, kiedy zauważył, że drzwi wejściowe uchyliły się i kot wśliznął się do środka. Aha, ktoś wstał... Czekał, podekscytowany i pełen nadziei, lecz przez następne pół godziny nie działo się zupełnie nic. Zrozumiał, że jeżeli posiedzi ciut dłużej w samochodzie Jacka przed domem Tash, straci mieszkanie. Co za los, pomyślał, przekładając nogę nad murem ogrodu, aby sprawdzić, czy istnieje jakakolwiek szansa na pojawienie się Alice. Zeskoczył na ziemię i wyjrzał zza grubego pnia dębu w ogrodzie. Właśnie w tej chwili zobaczył Tash w koszuli nocnej z wałkami na głowie i w maseczce na twarzy, wyglądającą przez otwarte okno