Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Był bardzo podobny do Humberta, tyle że Humberto miał łagodniejsze oczy. — Słucham cię — odpowiedziała, ponownie wyciągając rę kę w stronę krzaka pomidorów. — Kompania utraciła koncesję — powiedział, jakby miało to jakieś znaczenie. — Kompania utraciła koncesję. — Ofelia powtórzyła informację, by pokazać, że go słucha. Często zarzucał jej, że nie słucha., — Wiesz, co to oznacza — ciągnął zniecierpliwiony. — Że musimy stąd odejść. Likwidują kolonię. Za jego plecami przed domem pojawiła się Rosara; Ofelia dostrzegła czerwone plamy na jej policzkach. — Nie mogą tego zrobić! To nasz dom!… — Rosaro, nie bądź głupia! — Barto splunął na pomidory, jakby to było jej ciało; Ofelia szarpnęła się do tyłu, więc spoj rzał na nią. — Ty też, mamo. To jasne, że mogą zmusić nas do odjazdu. Jesteśmy ich pracownikami. „Którzy nigdy nie otrzymywali zapłaty”, powiedziała Ofelia do siebie. Pracownikami bez emerytur, bez świadczeń lekarskich nieposiadających nic, oprócz tego, co sami wyprodukowali dla siebie nawzajem. Pracownikami, którzy mieli się utrzymać i wyprodukować nadwyżkę. I tak nie wysyłali regularnie takich ładunków drzew tropikalnych, jakie im zlecono… Od lat już nie było dość dorosłych, żeby kontynuować wyrąb lasu. — Ale ja tak ciężko pracowałam!— zawodziła Rosara. Przynajmniej raz Ofelia przyznawała jej rację; czuła to samo. Patrzyła bokiem na krzewy pomidorowe, unikając spojrzenia błyszczących oczu Barta, skupiając wzrok na postrzępionych brzegach liści, na łodygach najeżonych maleńkimi włoskami. Pierwsze pąki zwieszały się jak małe kandelabry, ich płatki były jeszcze stulone, lecz już gotowe, by otworzyć się w świetle, nabrać ognia i… — Posłuchaj mnie — nalegał Barto. Wsunął dłoń pomiędzy Ofelię a krzewy pomidorów, ujął ją za podbródek i siłą od wrócił jej twarz. — Wciąż masz prawo głosu w radzie, mamo. Musisz iść na zebranie. Musisz głosować z nami. Mamy szansę wybrać sobie nowe miejsce. Zebranie. Nienawidziła zebrań. Zauważyła, że nie zwrócił się do Rosary, ale przecież wiedział, że Rosara i tak pójdzie i będzie głosować tak, jak on jej każe. — Głos to głos — mówił teraz do niej głośniej, jakby była głu cha. — Nawet twój. — Puścił jej podbródek. — Idź teraz do środka; przygotuj się. Ofelia przemknęła koło niego, stawiając bose stopy w bezpiecznej odległości od jego ciężkich butów. — I włóż buty! — krzyknął za nią. Za jej plecami głosy jego i Rosary przycichły, lecz nie złagodniały — szorstkie mamrotanie, którego nie słyszała wyraźnie. Wykąpała się, umyła głowę i włożyła najlepsze ubranie, jakie jej zostało. Sukienka zwisała teraz luźno, z przodu, gdzie nic już nie wypełniało stanika, talia opadała, z tyłu brzeg unosił się, tam gdzie suknia okrywała zgarbione plecy. Buty, nienoszone od miesięcy, uciskały jej palce i obcierały pięty. Od tego zebrania zrobią się jej pęcherze i co dobrego z tego wyniknie? Oparła głowę o kuchenne drzwi i słuchała, jak Barto mówił do Rosary, że na innej planecie matka z pewnością będzie zmuszona ubierać się przyzwoicie. To znaczy zawsze nosić buty i ciemne sukienki, takie jak ta. Cicho przysiadła na ławie obok Rosary i słuchała głosów żalu i gniewu wypełniających pomieszczenie. Tylko nieliczni dostrzegali w tej sytuacji szansę — kilku mężczyzn, kilka kobiet, blisko połowa młodych. Pozostali widzieli jedynie zmarnowane lata, stratę, nieszczęście. Pracowali tak ciężko, i po co? Jak mają teraz zaczynać od nowa, stawać znowu przed taką samą ciężką pracą? Tutaj przynajmniej mieli już zbudowane domy, już obsadzone ogrody. Carl i Gervaise przerwali narzekania i przedstawili różne propozycje, które należało przegłosować, choć nie wspomnieli ani razu, skąd się o nich dowiedzieli. Ofelia nie wierzyła w to, że Kompania pozostawi im wybór; była przekonana, że głosowanie nic nie da. Mimo to, gdy Barto wyciągnął rękę za plecami Rosary, dźgnął Ofelię w żebra i syknął, wstała, kiedy i on wstał, i głosowała za Neubreit,vnie za Olcranem. Inni głosowali za Neubreit, prawie dwie trzecie, i tylko ci najbardziej przekorni, jak Walter i Sara, upierali się, że tam nie pojadą. Dopiero na końcu zebrania, gdy wstała i odwróciła się, spostrzegła przedstawiciela Kompanii stojącego w drzwiach. Miał gładki, młodzieńczy wygląd pilota: kogoś, czyja skóra nie zaznała światła gwiazd inaczej, jak tylko przez właz statku. Nie paliło go żadne słońce, nie mroziła żadna zima; żaden deszcz nie obmył ani żaden wiatr nie osuszył tego człowieka. W swoim starannie skrojonym, czystym ubraniu wyglądał jak Obcy. Nie powiedział nic. Zanim ktokolwiek miał szansę go zagadnąć, odwrócił się i odszedł w ciemność. Ofelia ciekawa była, czy wie o ścieżkach śluzu przecinających drogę, ale z pewnością miał oczy pilota: widział tam, gdzie koloniści nie potrafili. Następnego ranka Ofelia wstała o świcie i wyszła do ogrodu, jak zawsze bosa i ubrana w najstarszą roboczą koszulę. Zdecydowanie odmawiała noszenia kapelusza przed wschodem słońca, dostrzegła więc ruch na drodze poza granicą: ogrodu — zobaczyła przedstawicieli Kompanii w schludnych ubraniach pilotów. Było ich wielu. Wszyscy w takich samych niebieskoszarych uniformach w kolorze porannej mgły,: z naszytym logo Kompanii Sims Bancorp. Jeden z nich zatrzymał się, by odwzajemnić spojrzenie. — Dzień dobry pani — pozdrowił ją bez uśmiechu, lecz uprzejmie. W tych chwilach przed wschodem słońca najbardziej kochała ich ciszę i pustkę. A on stał tam, jakby miał prawo psuć jej poranną samotność. Miał zamiar zadawać pytania, a ona przez grzeczność będzie musiała na nie odpowiedzieć