Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zanim zdążyłem o to poprosić, zostałem delikatnie postawiony na podłodze, tuż obok jakiegoś tajemniczego, obudowanego ze wszystkich stron urządzenia czy przedmiotu, w którym nie mogłem się dopatrzeć ani kół, ani czegoś, co służy do poruszania się. Z boku znajdowały się drzwiczki, ale bez klamki. Dotknąłem ich ostrożnie, a potem spróbowałem otworzyć, wpychając paznokcie w wąziutką szczelinę między nimi a krawędzią otworu drzwiowego, lecz moje usiłowania spełzły na niczym. - Powinien cię wpuścić - powiedziała maszyna za moimi plecami. Doznałem nagłego, irracjonalnego uczucia, że ten tajemniczy, przypominający kolosalnych rozmiarów skrzynię przedmiot, rozpoznał we mnie obcego i za chwilę to ogłosi. Nic takiego jednak się nie stało, natomiast maszyna sięgnęła ponad moją głową i chwyciła za krawędź drzwi stalową ręką. Coś trzasnęło i drzwi się otworzyły. - Zepsułaś to - powiedziałem. - I tak był już zepsuty, bo powinien cię od razu wpuścić. Wszedłem do środka. “Wóz” może i był kiedyś pełen żywności, ale większość zapasów zgniła już tak dawno, że nie pozostał choćby ślad zapachu, i nawet zalegający dno szary pył przypominał bardziej kurz niż resztki jedzenia. Po dobrych dwudziestu minutach buszowania znalazłem metalowe pudełko pełne białych twardych kostek, sprawiających wrażenie nietkniętych zębem czasu. Polizałem jedną; miała kwaskowaty smak, z domieszką czegoś słonego - zdecydowanie zbyt intensywny, ale domyśliłem się od razu, że kostki przeznaczone są do rozpuszczania w wodzie. Wsadziłem pudełko do kieszeni, po czym wyszedłem na zewnątrz i poprosiłem maszynę, która czekała tam na mnie cierpliwie, by zaniosła mnie z powrotem na miejsce, z którego przybyliśmy. Zostawiłem ją tam, a sam wróciłem do szczeliny, w której spędziłem poprzednią noc. Wyjąłem kostki, nabrałem do pudełka wody ze strumienia i rozpuściłem jedną. Otrzymałem smaczny, niezwykle pożywny napój, nie przypominający niczego, co kiedykolwiek zdarzyło mi się próbować. Kiedy wypiłem całą porcję, uczucie głodu minęło, jak ręką odjął. Osuszyłem starannie pudełko, włożyłem do niego resztkę kostek i czując się trochę niepewnie blisko dna jaskini, wdrapałem się znów na skalną półkę, gdzie mam zamiar się przespać. Dziesiąty dzień. Wraz z trzema maszynami wyszliśmy na zewnątrz. Poprosiłem je, by zatrzymały się na noc w takim miejscu, gdzie mogłyby sobą osłonić mnie od wiatru. Znajdujemy się jakieś trzy kilometry od wejścia do jaskini; jutro z samego rana ruszymy na południe w poszukiwaniu śladów Wielkich Sań. Rana w mym boku chyba powoli się zasklepia, chociaż ani na chwilę nie daje o sobie zapomnieć, a od czasu do czasu odzywa się nieznośnym bólem. Dziś rano, kiedy się obudziłem, zszedłem na dno jaskini i uda-’ łem się do miasta z mocnym postanowieniem odnalezienia Promienistej Cim. Minąłem budynek, w którym odkryłem pierwszą maszynę - nazwałem ją Kołowiec - i dwie przecznice dalej omal nie wpadłem na jedną z istot, które porwały Cim. Z perspektywy czasu zdarzenie to może wydać się niemal zabawne, starałem się Bowiem ze wszystkich sił zachować maksymalną ostrożność, ale muszę przyznać, że wtedy nie mogłem jakoś dostrzec w tym nic śmiesznego. Wyszedł zza rogu prosto na mnie. Mając w pamięci broń, która zraniła mnie trzy dni temu, nie uciekałem - nie wiem, co by się stało, gdybym tak zrobił - tylko dla lepszego zamachu cofnąłem się o krok i cisnąłem w niego magiczną pałką. Trafiła go w lewe, mechaniczne ramię i upadła na ziemię. Rzucił się na mnie, ale zdołałem dać nura pod jego wyciągniętymi rękami, przyciągnąć do siebie pałkę i, w momencie kiedy się do mnie odwracał, powtórzyć rzut. Celowałem w twarz, ale znowu trafiłem w niewłaściwą stronę. Teraz miałem już jednak pałkę pod pełną kontrolą - rzuciłem trzeci raz i tym razem trafiłem go w lewy policzek. Wystarczyło. Pociekła cienka strużka krwi, jego lewe oko przestało nagle się poruszać, osunął się na kolana - w tej pozycji był niewiele wyższy ode mnie - i mogłem obserwować, jak umiera ta jego część, która jeszcze była człowiekiem. Przypuszczam, że więcej niż połowa jego mózgu musiała już być sztuczna, minęło bowiem sporo czasu, zanim przestał się w ogóle poruszać. Jeszcze przez kilka minut po śmierci ręce wciąż wyciągały się drapieżnie w moim kierunku, a nawet usiłował się czołgać w moją stronę. Nie mógł już jednak chodzić - i to mnie uratowało. Przypuszczam, że narządy równowagi stanowiły pozostałości ludzkiego ciała, i kiedy umarły porażone błyskawicznie działającą trucizną, nie mógł już stanąć na nogi