Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. - mówił ktoś z siedzących. Mogło chodzić tylko o mnie. Usiadłem na moim zwykłym miejscu. Ciągle jeszcze myślałem o dopiero co zakończonej partii. Była godzina dziewiąta wieczorem. i sala była wypełniona po brzegi. Z niezbyt odległego stołu mojego przeciwnika słychać było ciągłe śpiewy i wrzaski, zaś częste wybuchy śmiechu - tak przynajmniej mi się wydawało - były powodowane uwagami na temat mojej osoby. Być może reagowałem w ten sposób, bo jako jedyny gość hotelowy w tym ogromnym salonie, siedziałem sam przy stojącym nieco na uboczu stole. Jako jedyny też zachowywałem milczenie, podczas gdy wokół mnie ciągle rozbłyskiwały, niczym sztuczne ognie, fajerwerki znakomitej, wiedeńskiej sztuki ucztowania. Ale oto znowu owładnęło mną uczucie zbliżającego się zagrożenia, tym razem silniejsze niż zwykle. W istocie rzeczy - pomyślałem - to w nas samych zaczyna się szaleństwo i wszystko może zacząć wydawać się nam wrogie, nawet gdy w świecie zewnętrznym nic nie uległo zmianie. Usiłowałem się uspokoić. Wmawiałem sobie, że to tylko moja wyobraźnia, że byłem młody i łatwo ulegałem wrażeniom. Minęła prawie godzina, nim jeden z kelnerów zaszczycił mnie w końcu swym zainteresowaniem. Kiedy już zmęczyłem się ciągłymi gestami przywołującymi kelnerów, którzy zdawali się być głusi i ślepi, udało mi się w końcu zatrzymać jednego z nich i zamówić kolację. Musiałem czekać następne pół godziny, by usłyszeć, że danie jakie zamówiłem, już się skończyło. Poprosiłem o coś innego i kelner skrupulatnie zapisał zamówienie. Lecz czy ten, który się skłonił, nie mógł być i kelnerem, i skrybą zapisującym nazwiska tych, co już dotarli do rzeki śmierci? Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie przypomniałem sobie osobę Rubinsteina. Zobaczyłem go w mojej pamięci, jak na oczach bezsilnych i pełnych konsternacji gości zapadał się w głąb spirali szaleństwa, i usłyszałem jego przenikliwy i okropny głos: "Nie dają mi spokoju, ta męka nigdy się nie skończy. Dniem i nocą pukają w ściany mojego pokoju..." W nagłym olśnieniu zrozumiałem jak strasznym proroctwem były te słowa. Tymczasem przy stole mojego przeciwnika nadal trwała świetna zabawa. Ciągle strzelały korki szampana i toasty zdawały się nie mieć końca. Zdesperowany, przyciągnąłem uwagę następnego kelnera. - Przykro mi, proszę pana, ale skończyły się już wszystkie dania - powiedział speszony. Rzecz jasna zaprotestowałem. - Zobaczę, czy zostało jeszcze coś w kuchni. Tym razem nie musiałem czekać długo. Zobaczyłem idącego w moim kierunku maitre d'hótel we własnej osobie. Za nim podążał kelner popychający wózek pełen okazałych półmisków. Ich pojawienie się zostało dookoła zauważone. Wielu zamilkło. Kiedy podeszli już do mojego stołu, zbliżył się kelner, podniósł srebrną pokrywkę i położył przede mną odciętą głowę koźlęcia. - Obawiam się, że będzie się pan musiał tym zadowolić - oznajmił. Nim ochłonąłem ze strachu i obrzydzenia, już się oddalili. Ze stołu mojego przeciwnika rozległy się salwy głośnego śmiechu i zobaczyłem, jak siedzący tam biesiadnicy wyciągnęli w moją stronę kielichy w toaście, który nie wyrażał nic dobrego. Uświadomiłem sobie, że tego wieczoru stałem się ofiarą ich okrutnego żartu. Rozglądając się wokoło zobaczyłem, że wszyscy obecni w sali, nawet ci siedzący najdalej, brali udział w tym żarcie. Patrzyli teraz na mnie oczami pełnymi litości oraz ironii i mrugali do siebie porozumiewawczo. W gestach wymuszonej swobody nachylali się do siebie i wymieniali jakieś uwagi z towarzyszami przy stole, ci zaś przekazywali je dalej. W końcu ta przesadzona pantomima, udająca naturalność, zaczęła rzucać się w oczy. Głowy pochylały się jedna za drugą niczym kręgle i w krótkim czasie cała sala wypełniła się nastrojem powszechnej wesołości. Nie muszę wyjaśniać, jak trudne było opuszczenie tej sali. Wyszedłem z restauracji żegnany obelgami. Podobne ostrzeżenie powinno mi było wystarczyć. Każdy człowiek obdarzony odrobiną zdrowego rozsądku spakowałby walizki jeszcze tego wieczoru i wróciłby do domu. Ale tutaj chodziło o szachy, te zaś były jedyną racją mojego życia. Następnego ranka, jak to zresztą przewidywałem od samego początku, mieliśmy zmierzyć się w decydującej partii. Obaj zdobyliśmy tę samą ilość punktów i zwycięzca tej partii zostawał automatycznie zwycięzcą całego turnieju. Przyszedłem punktualnie, o godzinie dziewiątej, i zająłem moje miejsce. Mojego przeciwnika jeszcze nie było. To on miał wykonać pierwszy ruch i dyrektor techniczny włączył już jego zegar. Oczekiwanie na jego przybycie trwało ponad piętnaście minut i chociaż to opóźnienie nie było bez znaczenia, bo obracało się przeciw niemu, to jednak tykanie zegara, które szybko zaczęło przypominać uderzenia młota, stało się symbolem jego niepokojącej obecności. Zwykle szachista jest człowiekiem o bardzo słabych nerwach - oczekuje, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, i każda przeszkoda wytrąca go z równowagi