Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Tu Nemsta przystanął. Nie było ani krzyża, ani rozstajów. Tylko gdzieś na horyzoncie rozlewała się na niebie łuna wielkiego pożaru. Dokąd jechać? Czyżby Nemstę źle poinformowano? A może jeszcze w lesie przeoczyliśmy i krzyż, i rozstaje? Zawróciliśmy spory kawałek drogi. Bez rezultatu. Zdecydowaliśmy więc jechać naprzód. Deszcz ledwie już siąpił, ale niebo znowu stało się pochmurne i niskie. Wiał silny wiatr, na skraju lasu o pnie sosen odbijał się czerwony blask pożaru. Krwawa łuna paliła się we wszystkich kałużach na drodze, w każdej odrobinie wilgoci na polu. Razem z tym wszystkim i my powleczeni byliśmy cienką warstewką odblasku płomieni na horyzoncie. Droga przed nami widniała nadal błotnista, grząska. Nie to jednak okazało się najgorsze. Stała się wąską, ot, zwykłą polną drogą z głębokimi śladami po kołach wozów. Nareszcie rozstaje! Tylko że bez krzyża. Którą drogę wybrać? W lewo, czy w prawo? Jak długo, u diabła Kuwasy, będziemy szwendać się po nocy, podróżując w niewiadomym kierunku? Rozejrzeliśmy się po okolicy. – Tam na prawo błyszczy jakieś światełko – dostrzegł Nemsta. Na tylnym siedzeniu leżał mój nieprzemakalny płaszcz i kapelusz. Sięgnąłem po nie, włożyłem na siebie i wyruszyłem w stronę ledwie, ledwie widocznego w polu światełka – Bądź ostrożny! Tu mogą być bagna i Kuwasa – wołał za mną Nemsta. Bagien nie napotkałem. Lecz jak na złość lub na rozkaz diabła Kuwasy znowu począł kropić deszcz. Potykałem się w świeżych redlinach kartoflisk, nogi plątały mi się w jakichś badylach i łęcianch w butach poczułem wkrótce wilgoć. A światełko wciąż było daleko. Mokro i zimno. Przeskoczyłem wysoko podoraną miedzę, jeszcze chwilę przedzierałem się przez gęste zboże i wyszedłem na łąkę. „Kuwasa? – rozmyślałem. Co za diabeł ten Kuwasa? Tyle jeżdżę po Polsce, a jakoś nie słyszałem jeszcze o takim diable”. Obejrzałem się za siebie. Łuna pożaru już przygasła. Samochód i droga zginęły w gęsiej, deszczowej ciemności. Na ceracie nieprzemakalnego płaszcza deszcz szumiał smutną jednostajną melodię. Zmęczyło mnie potykanie się na polu, przystanąłem dla złapania oddechu. Na szczęście. Bo dostrzegłem głęboki rów pełen wody, w którym niechybnie znalazłbym się za sekundę. Przeskoczyłem rów, przecisnąłem się przez rosnące na drugim brzegu krzaki tarniny. I oto u mych stóp poszukiwane światełko. Malutkie, wątłe ognisko rozpalone pod szałasem z gałęzi. Kto siedzi w tym szałasie? Dla jakich tajemniczych celów przebywa tu z dala od ludzi? Podmokła łąka i szmer deszczu głuszyły odgłos mych kroków. Ale nie było moim celem wnikać w cudze sprawy, nie zamierzałem nikogo przestraszyć swym nagłym pojawieniem się, kaszlnąłem więc głośno, ostrzegawczo. – Bachura? To ty?... – zachrypiał czyjś męski głos spod gałęzi. Podszedłem bliżej i przyklęknąłem u wejścia do szałasu. – Przepraszam, ale stoimy samochodem na drodze i nie wiemy, którędy jechać na Uroczysko – wyrecytowałem, żeby tego kogoś w szałasie od razu upewnić co do moich przyjaznych zamiarów i wiedziony ciekawością wśliznąłem się do wnętrza. Koło ogniska z nogami założonymi po turecku siedział starszy wiekiem chłop z siwą szopą zmierzchwionych włosów. Ubrany był w dziurawą „fufajkę”, z przerzuconą przez ramię parcianą torbą, jaki widuje się u wiejskich, proszalnych dziadów. Patrzył na mnie trochę przestraszonymi oczami. Jego od dawna nie ogolona twarz obrośnięta była siwym, niechlujnym zarostem. – Na Uroczysko... Którędy trzeba jechać na uroczysko? – powtórzyłem pytanie. – Na Uroczysko?... – zastanawiał się głośno, przyglądając mi się bardzo pilnie, jakby mój nieprzemakalny płaszcz, kapelusz i okulary na nosie były dla niego bardzo ważnymi szczegółami. Nagle chytrze przymrużył oczy. – To pan z tych uczonych, co to skarbów mają szukać na Uroczysku? Skarbów nie skarbów. Jak mu tu wytłumaczyć, że nie skarbów, tylko śladów dawnej kultury materialnej? Nie pora była na wyjaśnienia. – Tak – przytaknąłem, byle prędzej otrzymać odpowiedź. Jeszcze chwilę się namyślał. „Proszalny zielarz-dziad” – zdecydowanie określiłem w myśli jego profesję, spostrzegłszy obok ogniska pęczki traw i ziół. – I samochodem stoicie na drodze? Samochodem?... – Tak. – Dużo was tam jest? Zmarszczyłem czoło. Po co te pytania? Coś jak cień podejrzenia przemknęło przez moje myśli. – Dużo nas – obojętnie wzruszyłem ramionami. I dodałem z odrobiną niecierpliwości: – No, w którą stronę na Uroczysko? W lewo, czy w prawo? Bo stoimy na rozstaju. – W prawo – odrzekł pośpiesznie. – Na pewno? – Na pewno, panie. Ja człowiek tutejszy... Wyczołgałem się z szałasu i ruszyłem w ciemność
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Dzidy i muszkiety poruszały się z taką dokładnością, jakby żelazne władały nimi ręce, krzyki wojenne rozlegały się tak gromko, jakby z najzdrowszych wychodziły piersi -...
- A cóż dopiero, gdyby taka rzecz doszła do dworu w Buczynie? Boże święty! Suchecki gotów patrzeć na Arciszewskich niewiele łaskawszym okiem jak na swych...
- Jeśli badany będzie uwarunkowany na niezłomną lojalność, ale przy tym nie będzie umiał zliczyć do trzech, to psu na budę taka lojalność...
- No ale taka znowu sprawa Kowalczyków, to ja znam ją dokładnie, bo wtedy pracowałem w Opolu i mogę powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że był to czysty terroryzm...
- Krew wylewała się z oczu Deke'a z taką siłą, że wypychane krwotokiem gałki oczne wybałuszyły się niemal komicznie...
- Na przykład, czuje się ból we wnętrzu, próbuje się coś zrobić i rani się siebie na zewnątrz, bo pragnie się pomocy, ale nie o taką pomoc chodzi...
- * Nie wszyscy paleontolowie zgadzają się z taką oceną czasu wymierania - wielu sądzi, iż trwało to jednak dłużej...
- A jeżeli zginie, lepsza taka śmierć aniżeli powolna męka w płomieniach...
- Najistotniejsze jest sprawdzenie, jak się czujesz po pewnym czasie przebywania z taką osobą...
- Jednak taka wprawa przychodzi po latach nauki i ćwiczeń...