Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Łatwo rządzić, kiedy się grzeje tyłek na stołku u Roya Soderholma z filiżanką kawy w jednej ręce i spławikiem w drugiej. Tak sobie właśnie myślę. Pewnie, że połowa z nich ma w tylnej kieszeni czek z pośredniaka, ale o tym już nie chcą gadać. Mój ojciec mawiał: „Pokażcie mi człowieka, który jest za dobry, żeby przewracać siano w czerwcu, a ja wam pokażę takiego, któremu i przez resztę roku nie będzie się chciało ruszyć ręką”. Jack poprawia się w zapadniętym fotelu, wsuwa kolana pod deskę rozdzielczą i wpatruje się w pokonywaną drogę. Lada moment będą z powrotem. Zaczynają wysychać mu spodnie. Czuje dziwny spokój. Zaletą Elveny Morton jest to, że nie trzeba podtrzymywać z nią konwersacji, bo chętnie bierze na siebie całe jej brzemię. Przychodzi mu do głowy kolejny Lilyizm: o bardzo gadatliwych ludziach (na przykład wuju Morganie) zwykła mawiać, że język takiego to a takiego „miał ośkę w środku i kręcił się jak najęty”. Jack uśmiecha się cichcem i dyskretnie unosi rękę, by ukryć to przed panią M. Elvena pyta, co go tak rozbawiło, może raczy się z nią podzielić? Tym, że właśnie pomyślał, iż ma język z ośką w środku? Zabawna jest jednak również powódź myśli i wspomnień. Czyż nie zaledwie wczoraj próbował dodzwonić się do matki, bo zapomniał, że umarła? Obecnie ma wrażenie, jakby zrobił to w jakimś innym życiu. Może istotnie było to inne życie. Bóg jeden wie, że Jack nie wydaje się tym samym człowiekiem, który tego ranka wystawił nogi z łóżka ze znużeniem, przeczuwając jednocześnie coś na kształt zagłady. Czuje się w pełni żywy po raz pierwszy od... no, przypuszcza, że od kiedy Dale pierwszy raz jechał z nim tą samą drogą i pokazał mu ładny domek należący wcześniej do ojca Gilbertsona. Elvena Morton tymczasem peroruje dalej: – Chociaż muszę też przyznać, że korzystam z każdej wymówki, żeby nie być w domu, kiedy zaczyna z Wściekłym Mongołem – mówi. Wściekły Mongoł to określenie pani Morton na jedno z wcieleń Henry’ego: Szczura z Wisconsin. Jack kiwa ze zrozumieniem głową, nie wiedząc, że minie niewiele godzin i spotka się z człowiekiem o przydomku Wściekły Węgier. Jest to jeden z życiowych zbiegów okoliczności. – Zawsze wbija sobie wcześnie rano do głowy, że zabierze się do Wściekłego Mongoła, a ja mu mówiłam: „Henry, jeśli musisz się tak strasznie drzeć, mówić takie okropne rzeczy, a potem grać taką straszną muzykę dzieciaków, których nie powinno się dopuścić blisko tuby, nie mówiąc już o elektronowej gitarze, dlaczego robisz to rano, skoro wiesz, że zepsuje ci to cały dzień?”. I tak jest, bo boli go głowa cztery na pięć razy, kiedy udaje Wściekłego Mongoła, a po południu leży z workiem lodu na biednym czole i tego dnia nie zje nawet kęsa obiadu. Czasami, kiedy sprawdzam następnego dnia, to kolacji nie ma – zawsze zostawiam ją w tym samym miejscu w lodówce, chyba że mówi mi, że chce ją sam przygotować – ale połowę czasu wciąż tam jest, a jeśli nawet znika, to myślę, że wywala ją do pojemnika na śmieci. Jack pomrukuje. To wystarcza. Jej słowa przelatują mu koło ucha, gdy rozmyśla, jak włoży tenisówkę do torby na dowody – kleszczami do kominka – a kiedy przyjedzie na posterunek, zacznie się procedura jej zabezpieczenia. Myśli, że musi się upewnić, czy w pudełku po butach nic więcej nie ma, oraz przyjrzeć się papierowi pakowemu. Chce również sprawdzić pakieciki po cukrze. Może pod obrazkami ptaków wydrukowano nazwę restauracji. Nikła szansa, ale... – A on mówi: „Pani M., nic na to nie poradzę. Czasami po prostu budzę się jako Szczur i chociaż później za to pokutuję, i tak czerpię z tego radość. Czystą, absolutną radość”. No to ja go pytam w te słowa: „Jak można się radować muzyką o dzieciach, które chcą pozabijać swoich rodziców, jeść płody i uprawiać seks ze zwierzętami – bo jedna z tych piosenek naprawdę o tym jest, Jack, słyszałam to na własne uszy – i tak dalej?”. Zapytałam go, a on powiedział... Uuch, no, jesteśmy. Istotnie dojechali do drogi prowadzącej do domu Henry’ego. Ćwierć mili dalej widać dach domu Jacka. Jego dodge ram lśni wesoło na podjeździe. Jack nie widzi ganku, a z caią pewnością okropności leżącej na jego deskach, czekającej, aż ktoś ją uprzątnie. Sprzątnie w imię przyzwoitości. – Mogłabym podwieźć pana pod sam dom – mówi Elvena. – Co pan na to? Jack myśli o tenisówce i otaczającej ją woni gnijącego salcesonu, uśmiecha się, kręci głową i szybko otwiera drzwi po swojej stronie. – Chyba muszę się jeszcze trochę zastanowić – mówi. Pani Morton patrzy na niego z wyrazem swarliwej podejrzliwości, który w istocie mówi, jak podejrzewa Jack, o miłości. Wie, że Jack opromienił życie Henry’ego Leydena, i w jej przekonaniu samo to wystarcza, by go pokochała. Chce przynajmniej mieć taką nadzieję. Przychodzi mu do głowy, że Elvena ani słowem nie wspomniała o trzymanej przez niego w ręce czapce baseballowej, ale dlaczego miałaby to zrobić? W tej części świata każdy mężczyzna ma przynajmniej cztery