Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Składało się z setki namiotów, kilkunastu małych ognisk i wielu corrali nie tylko dla koni, lecz także dla trzech stadek kóz. Pomiędzy namiotami kręciły się jeszcze inne domowe zwierzęta - kreshański odpowiednik psów myśliwskich. Na skraju obozowiska stało dwanaście schludnie ustawionych wozów w większości załadowanych warzywami i czerstwym chlebem. No i przede wszystkim byli tam, wiście, Wojownicy er’kresha - urojona armia urojonego narodu. Stawili się nad brzegiem jeziora w pełnej sile uzbrojeni we wszystko, co udało im się zdobyć podczas całego życia pełnego grabieży i rozboju. Kiedy Remy zawisł na wyginającej się powoli pod jego ciężarem żerdzi, wijąc się desperacko w próbie ustawienia ramion i nadgarstków w takim położeniu, by sprawiało mu ono choć odrobinę mniej bólu, wszyscy - aż do ostatniego - podnieśli wzrok i zaczęli się w niego wpatrywać. To dla nich wystawiono go na pokaz, to oni mieli uznać go za znak, za przepowiednię swej wspaniałej przyszłości. To on był cudem Belle Yelli. Wszystkich wojowników było razem około siedmiuset - więcej niż się spodziewał i więcej niż oszacowała Valla. Jednak tylko mniej więcej trzystu posiadało broń palną i właśnie ta liczba miałaby podstawowe znaczenie, gdyby er’kresha zaatakowali wozy ekspedycji Scapaccia. Te trzysta karabinów musiałoby postawić zasłonę szarży jeźdźców - łuki i dzidy mogły być skuteczne dopiero po przełamaniu zapory wozów. Ci, których jedyne uzbrojenie stanowiły szable i noże, nie mogli ich wykorzystać, dopóki nie doszłoby do walki wręcz. Gdyby linie Garstona oparły się pierwszej nawale ognia i pierwszej szarży, to jego broń zdołałaby na pewno odeprzeć atak całej tej hordy. Nawet siedmiuset wojowników nie wytrzyma długo pod ogniem kilkunastu pistoletów automatycznych i ciężkiego karabinu maszynowego. Remy patrzył w napięciu na czekających er’kresha. Odwzajemniali mu się wrogimi spojrzeniami, ale zdawali się mieć z tym jakieś trudności. Słońce opadało z wolna w dół nieba za jego lewym ramieniem i świeciło teraz pod takim kątem, że próbując patrzeć na Remy’ego, er’kresha musieli jednocześnie patrzeć w jego tarczę. Ich oczy pokrywały nasycone pigmentem membrany, zabezpieczając je przed oślepiającą jasnością, lecz intensywne światło słoneczne rozmazywało jednocześnie kontury wszystkiego, co znajdowało się między jego źródłem a ich oczami i na to nie było już żadnej rady. Zgromadzony daleko w dole pod nim tłum przykuł całą jego uwagę i dlatego z pewnym opóźnieniem zorientował się, że wokół niego coś zaczyna się dziać. Wisiał na samej krawędzi przepaści i bezpośrednio przed nim nie było już nic, a wykręcanie głowy do tyłu było bardzo bolesne. Kiedy wywleczono go z namiotu, zauważył, że w najbliższej okolicy rozbito jeszcze kilka innych namiotów, ale poza plemiennym kacykiem i wojownikami, którzy przywiązali go do górnej poprzeczki ramy, w jaką go oprawiono, nie widział żadnych innych kreshów. Dopiero przybierająca na sile fala zgiełku, która dobiegła go z dołu, z obozowiska er’kresha, powiedziała mu, że za jego plecami musieli się pojawić jacyś nowi aktorzy tego spektaklu. Spróbował obejrzeć się za siebie i, nim ból zmusił go do odwrócenia głowy, zobaczył kilkunastu kreshów ubranych podobnie jak Belle Yella, zbierających się na skrawku wolnej przestrzeni, który oddzielał brzeg urwiska od pierwszych drzew lasu. Boczne widzenie pozwoliło mu obserwować tylko jednego z nich - wojownika który podszedł i stanął tuż obok niego, nieco przodu, dosłownie o krok od przepaści i prowokacyjne pół metra poza zasięgiem nagiej stopy Remy’ego. Gdyby posunął się jeden mały krok w lewo, jeden silny wyrzut nóg Remy’ego mógłby strącić go ze skalnej ściany. Musiał to być sam Belle Yella. Na jakiś nieuchwytny znak dany przez proroka pomruk dochodzący z dołu zamarł i przekształcił się w nienaturalną ciszę. Belle Yella odczekał jeszcze chwilę i zaczął przemawiać. Rozpoczął spokojnie i rytmicznie, podkreślając treść swych słów starannie odmierzonymi pauzami. Remy nie znał języka kreshów na tyle, by zrozumieć o czym Belle Yella mówi, ale z tym większą łatwością wychwytywał rytm, jaki wybijały jego słowa przy zestawianiu ich ze sobą w zdania i wielokrotnym powtarzaniu. Już po chwili ramiona Belle Yelli rozpostarły się szeroko i uniosły w górę, a jego głos przybrał na sile. Słowa zaczęły płynąć szybciej, niosąc coraz większy ładunek emocji, lecz wybijany przez nie rytm zachował swe metrum. Remy potrafił sobie wyobrazić jak to musiało wyglądać z dołu. Zachodzące za stok góry-wyspy słońce przeistoczyło zalesione zbocza w plamę niemal absolutnej czerni. Czuł, jak jego jaskrawe promienie zalewają mu plecy i wiedział, że jego tors, głowa i rozpostarte ramiona rysowały się patrzącym z dołu kreshom dokładnie na tle rozjarzonego dysku. Po zachodzie słońca tło, na którym był eksponowany, zmieniłoby się w ciemniejący powoli granat, ale jego jasne ubranie było dostateczną gwarancją, że będzie widoczny aż do nastania zupełnych ciemności. Znak niebios miał pozostać widzialny nawet po tym. jak Belle Yella z nim skończy. Miał przypominać jego wojownikom wyruszającym na pierwsze z wielu spotkań ze śmiercią, że tak jak zapewniał prorok, nie musieli jej się. obawiać. Belle Yella przemawiał dalej. Remy dostrzegł kątem oka, że taką samą pozycję jak prorok, lecz po jego lewej stronie, zajął wojownik z latarką. Najpierw po prostu tam stał, ale kiedy w słowach Belle Yelli zadźwięczała nowa, bardziej płomienna nuta, postąpił krok do przodu i w momencie, w którym Belle Yella zrobił dramatyczną pauzę, uderzył Remy’ego w twarz jego własną latarką. Gdy potok słów wykrzykiwanych teraz przez proroka w ekstatycznym niemal uniesieniu popłynął dalej, każdemu wielokrotnie powtarzanemu rytualnemu zwrotowi zaczęło wtórować rytmiczne uderzenie latarką. Zgromadzony w dole tłum zaczął reagować na słowa Belle Yelli, nucąc je coraz głośniej wraz z nim w rytm zadawanych Remy’emu razów. Ciosy nie były szczególnie mocne - Remy wisiał na tyle wysoko, że wojownik był zmuszony z całych sił wyciągać rękę, by w ogóle dosięgnąć jego twarzy. Uderzenia szerokim reflektorem latarki wprawiały Remy’ego w lekkie kołysanie. Wszystkie spadały na bok jego szczęki, raniąc ją co prawda boleśnie, lecz nie mając odpowiedniego impetu, by złamać kość. Po obu stronach ust skóra została wielokrotnie przecięta, od skroni w dół płynęły mu i skapywały z brody strumyki krwi, ale ból był za słaby, żeby pozbawić go przytomności. Wiedział, że to dopiero początek. Nie chcieli go jeszcze zabić - musieli z góry zaplanować jakieś bardzo efektowne zakończenie przemowy. Dwa razy próbował wyrzucić przed siebie nogi, mając nadzieję, że uda mu się kopnąć wojownika i strącić go w przepaść, ale kresh był na to przygotowany