Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wyciągnął szyję, rozpaczliwie przeszukując wzrokiem morze falujących głów, ale kapelusz zniknął. Deszcz lał jak z cebra. Horrigan starł wodę z twarzy szorstkim rękawem trencza, ale nie mógł zetrzeć z siebie napięcia. Nie mógł pozbyć się wrażenia, przeczucia, pewności, która ściskała go w gardle. Booth jest tutaj. Horrigan szybko przeszedł korytarzem obok umundurowanych agentów oprowadzających na smyczach psy tresowane do wywąchiwania bomb. Wstąpił do toalety, żeby się wytrzeć, ale wilgotne włosy wciąż oblepiały mu czaszkę i kiedy spojrzał w lustro nad umywalką, stwierdził, że wygląda jak wariat. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Musiał się dostać za kulisy. Zastał tam po jednej stronie prezydenta z żoną, a po drugiej Wattsa przeglądającego notatki do przemówienia razem z tym niemiłym buldogowatym szefem sztabu, Sargentem. Otaczali ich szerokim kręgiem specjalni agenci, łącznie z Lilly Raines i Mattem Wilderem. Powietrze wypełniał stłumiony, lecz niemal ogłuszający głos jakiegoś miejscowego polityka, wygłaszającego zapowiedź na scenie. Watts na widok Horrigana zmarszczył brwi, oderwał się od grupki otaczającej prezydenta i podszedł szybkim krokiem. Lilly ruszyła za nim z zatroskaną miną. – Spóźniłeś się, Horrigan – powiedział szorstko Watts. Koncert to ja, pomyślał Horrigan, ale zmilczał. – Twoje miejsce jest po prawej stronie sceny – dodał Watts. – Proszę o chwilę rozmowy – powiedział Horrigan. – Ale tylko chwilę. – Myślę, że... Booth jest tutaj. Watts wyprostował się gwałtownie, oczy mu zabłysły. – Widziałeś go? Potrafisz go rozpoznać? Myślałem, że podczas pościgu nie zbliżyłeś się do niego na tyle, żeby go zidentyfikować! – Nie... nie potrafię. Ale myślę, że on tu jest. – Myślisz? – Mam przeczucie. – To mi nie wystarczy – Watts westchnął ciężko i fałszywie. – Z całym szacunkiem dla twojego stuletniego doświadczenia, a także nadzwyczajnych zdolności psychicznych, mamy tutaj siedemdziesięciu pięciu agentów, dwustu chicagowskich gliniarzy i kuloodporne podium. Horrigan przełknął ślinę, oczy go zapiekły. – Ja tylko mówię, że on tu jest. – Jeśli pozwolisz – syknął jadowicie Watts – będziemy się trzymać ustalonego programu. Nadęty urzędas wrócił dumnym krokiem do prezydenta, Lilly jednak została. Spojrzała na Horrigana z zatroskaną miną. – Masz krople potu czy deszczu na czole? – zapytała. Horrigan znalazł chustkę w kieszeni i wytarł twarz. – Co za różnica? – Owszem, jest różnica. – Dotknęła chłodną dłonią jego rozpalonej głowy. – Masz straszną gorączkę! Frank... – Ludzie! – krzyknął Watts. Pozostali agenci zaczęli wchodzić na scenę. Lilly chciała coś powiedzieć, jej szeroko otwarte oczy wyrażały zwątpienie. Horrigan ścisnął ją za ramię. – Bądź w pogotowiu. Wkrótce Horrigan zajął stanowisko przed frontem sceny, pośród innych agentów. – Następni agenci stali pod ścianami wokół całej sali. Zdaniem Wattsa stanowili wystarczającą ochronę – Horrigan jednak wiedział, że była ich zaledwie garstka w porównaniu z masą cywilnych ciał wypełniających budynek. Publiczność już wyschła i entuzjazm zapłonął z nową siłą, chociaż za pożywkę miał na razie jedynie nudne przemówienie miejscowego politykiera, produkującego się na scenie; widzowie ochoczo wypełniali każdą brzemienną pauzę wiwatami i oklaskami. Wreszcie głos spoza sceny zagrzmiał: – Panie i panowie... prezydent Stanów Zjednoczonych! A orkiestra wojskowa – z taśmy puszczonej przez system nagłaśniający – zagrała hucznie „Chwała dowódcy”. Carter nie pozwoliłby tego grać, zauważył bezsensownie otumaniony gorączką Horrigan. Zbyt pompatyczne jak na przywódcę ludu... Tłum zerwał się na równe nogi, wrzeszczał, gwizdał, tupał; hałaśliwe owacje zmieszane z grzmotem orkiestry tworzyły ogłuszającą kakofonię. Horrigan czuł łomotanie w głowie, oczy go paliły... Flesze zaczęły trzaskać i błyskać, trzaskać i błyskać jak miniaturowe pioruny, przypominając Horriganowi niedawny lot przez burzę. Punktowy reflektor z wysoka oświetlił prezydenta, wkraczającego na scenę wraz z Pierwszą Damą