Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ściągnął wodze i spojrzał przed siebie. Nieco ponad pół kilometra dalej zobaczył most kolejowy, a tuż za nim Fort Humboldta. Przesadził Marikę na jej konia i dał znak, że oboje z Claremontem mają jechać przodem. Sam pokłusował za nimi z rewolwerem w ręku. W promieniach słońca trzej jeźdźcy ostrożnie przebyli most i zajechali galopem pod bramę. Benson - kawał draba o tępej, zwierzęcej twarzy - wyszedł im na spotkanie z odbezpieczonym karabinem... - Coście za jedni? - warknął przepitym głosem. - Macie tu do kogo interes? - Nie do ciebie - odparł Deakin zimnym, rozkazującym tonem. - Prowadź do Seppa Calhouna. Byle szybko! - Kogoś tu przywiózł? - Ślepy jesteś? Więźniów. Z pociągu. - Z pociągu... - Benson niepewnie pokiwał głową. Widać było, że myślenie nie jest jego najmocniejszą stroną. - To chodźcie. Poprowadził ich przez dziedziniec. Gdy dochodzili do gabinetu komendanta, drzwi otworzyły się i stanął w nich Calhoun. W obu rękach ściskał rewolwery. - Kogoś tu sprowadził, psia- mać?! - warknął na Bensona. - On mówi, że są z pociągu, szefie. Nie zwracając uwagi na obu bandytów, Deakin skinął coltem na Claremonta i Marikę. - Złaźcie! - rozkazał i zwrócił się do Calhouna: - Ty jesteś Calhoun? Pogadajmy w środku. Szef bandy wycelował w niego rewolwery. - Ho, ho. Nie tak prędko. Coś ty za jeden? - John Deakin - odparł agent z irytacją. - Przysłał mnie Nathan Pearce. - To ty tak twierdzisz. - Oni tak twierdzą. - Ruchem głowy Deakin wskazał oficera i dziewczynę. - To mój paszport. Zakładnicy, glejt na drogę, jak to zwał, tak to zwał. Nathan poradził, żebym wziął ich ze sobą na potwierdzenie moich słów. - Widziałem już paszporty w lepszym stanie - orzekł nieco udobruchany Calhoun. - Próbowali mnie wykiwać. Przedstawiam pułkownika Claremonta, dowódcę zmiany garnizonu. A to jest panna Marika Fairchild, córka obecnego komendanta. Calhoun wybałuszył oczy, rozdziawił usta i opuścił broń, lecz oprzytomniał natychmiast. - Zaraz się przekonamy. Wchodźcie! Razem z Bensonem wprowadził całą trójkę do środka, trzymając ich na muszce. Kiedy stanęli w drzwiach, pułkownik Fairchild wytrzeszczył oczy i powstał chwiejnie. - Marika! Marika! I pułkownik Claremont! Dziewczyna kuśtykając podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. - Najdroższa ty moja! Co oni ci zrobili? I skąd się tu wzięliście, na miłość boską?! - Zadowolony? - Deakin zwrócił się do Calhouna. - Dobra nasza, ale John Deakin... nie słyszałem o takim. Agent schował rewolwer za pazuchę. Ten pokojowy gest wyraźnie uspokoił niezdecydowanego bandytę. - A jak myślisz, kto ukradł te czterysta karabinów z zakładów Winchestera? - Deakin panował już nad sytuacją i wykorzystywał to bez skrupułów. - Na miłość boską, człowieku, nie traćmy czasu. Sprawy stoją kiepsko, bardzo kiepsko. Ten twój Biała Ręka wszystko spartolił. Nie żyje. Tak samo jak O'Brien. Pearce jest ciężko ranny. Żołnierze opanowali pociąg i jak tylko naprawią... - Biała Ręka, O'Brien i Pearce... Deakin skinął głową, wskazując Bensona. - Każ mu zaczekać na zewnątrz. - Na zewnątrz? - Za drzwiami. Mam jeszcze gorsze wieści, ale tylko do twojej wiadomości. Calhoun odruchowo skinął głową na Bensona, który wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Czy może być coś gorszego od... - I owszem. To. - Deakin z powrotem trzymał colta w ręku. Brutalnie wepchnął bandycie lufę rewolweru między zęby, odebrał mu oba colty i podał jeden Claremontowi, który natychmiast wziął Calhouna na cel. Agent wyciągnął nóż i przeciął więzy komendantowi fortu. Fairchild był nie mniej zdumiony niż Calhoun. Deakin położył na stole obok niego drugi rewolwer. - Dla pana - powiedział. - Jak pan odzyska władzę w rękach. Ilu ludzi ma Calhoun? Oprócz Bensona? - Kim pan jest? Jak... Agent chwycił Fairchilda za klapy. - Ilu ludzi? - powtórzył z naciskiem. - Dwóch. Nazywają się Carmody i Harris