Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W Pakoszówce spolonizowała się cała pozostała ludność ukraińska: czteiy rodziny Marczaków, cztery Wengrzyniaków, cztery Kuczmów, sześć Kosarów, trzy Kocyłowskich, dwie Piszyków, trzy Dżuganów, dwie Mokryckich i jedna Romańczyka. Stworzono w tym czasie tak nieznośną atmosferę, że jeżeli nie wyjechałbym do Sanoka, to sam też na pewno nie wytrzymałbym tych nacisków. Pakoszowscy Polacy, często nawet krewni, przy każdej okazji przekonywali: - Chciałeś być Ukraińcem, trzeba było wyjechać. Teraz wszystko już przepadło, tego nie zmieni żadna siła, a Pan Bóg pewnie zapomniał, że ma pod sobą ziemię. Gdy Gomułka doszedł do władzy, młode pokolenie Pakoszowian było już w końcowym stadium asymilacji. Dramatem dla nas był 225 brak pozwolenia na otwarcie chociażjcdnej cerkwi greckokatolickiej. Ludność była zalękniona i nieprzygotowana, żeby w swoim interesie przejść do cerkwi prawosławnej. Jedynie starsze pokolenie wspomagało cerkiew. Na przykład jeszcze w 1966 roku z Pakoszówki pojechało do Dobrej pięć furmanek po drzewo na remont sanockiej cerkwi. Kler rzymskokatolicki ogólnie też był przeciwny otwarciu cerkwi grekokatolickiej. Osobom starszym na ogół nie przeszkadzano, ale dziećmi ściśle się „opiekowano" i nie pozwolono na żaden wyłom w sprawach wyznania. Niezadługo po moim powrocie z łagru, chciałem koniecznie odwiedzić swoją wioskę parafialną- Lalin. Według zwyczaju, po tak długiej nieobecności obowiązkiem było odwiedzić groby ojca i dziadków, którzy spoczywali na tamtejszym cmentarzu. Sytuacja we wsi była w tym czasie nadal niepewna. Prowokacyjne zaczepki szpicli, ich brutalne nachodzenie i przesiadywanie pod naszymi oknami podtrzymywało atmosferę strachu i niepewności. Tym bardziej, że spośród sześciu byłych łagierczyków, trzech - nie wiadomo z jakich powodów - nie powróciło do domu. W Rzeszowie zatrzymano bowiem Włodka Kuczmę, Staszka Kocyłowskiego i Kostka Kosara i trzymano ich w więzieniu do września 1951 roku. W tym czasie we wsi parę osób chciało coś na nich znaleźć. Pomimo próśb mamy i brata, którzy radzili, bym za dużo się nie pokazywał i na razie nie chodził do Lalina, w któreś niedzielne popołudnie poszedłem zobaczyć, jak wygląda moja parafialna wioska. Nie pozostał tam ani jeden dom, choć przedtem było ich przeszło dwieście osiemdziesiąt. Pozostała tylko cerkiew i sady. Okazało się, że w 1945 roku, po wyjeździe mieszkańców Lalina do ZSRR, wioska została spalona. Siadłem na miedzy „z górki" i zapłakałem; kolejne piękne wspomnienia pokrył popiół i zarósł burzan. Wspominałem, jak przez nieduży las - „Kozubówkę" - biegałem boso do cerkwi. Tu, w Wielki Czwartek, późno wieczorem, po Strastiach, często kołatkami, które miał każdy chłopak, tłukliśmy rówieśników z Lalina, którzy wołali za nami: „Polaczyska!". Tu też w latach młodzieńczych, po „majówkach" w cerkwi, rodziły się moje pierwsze tęsknoty i miłostki. Tu w tej „wiosce zabitej deskami, gdzie diabeł powiedział dobranoc", pakoszowska Straż Pożarna - w niej i ja - w cerkwi 226 trzymała straż honorową przy Bożym Grobie. W czasie okupacji tu rozkwitał nasz patriotyzm i marzenia wolnościowe. Dziś z tego wszystkiego pozostało mi tylko bolesne wspomnienie, a w uszach słyszałem straszliwe słowa starego Kuczmy: „Nas nie ma!". Na cmentarzu zapaliłem świeczki na grobach mego ojca i dziadków. Usta szeptały modlitwy za zmarłych, ale myślami byłem daleko w przeszłości. Widziałem uroczyste procesje, które odbywały się tu na święta wielkanocne. Zbieraliśmy się całymi rodzina i wesoło śpiewaliśmy „Chrystos Woskrcs" („Chrystus Zmartwychwstał"). Tym śpiewem, tym krzykiem, chcieliśmy przekonać siebie i zmarłych, że czeka nas Zmartwychwstanie. Starzy ludzie mówili, że dawniej młodzież urządzała hajiwki. Były to piękne zabawy młodzieży, które wywodziły jeszcze z czasów pańszczyźnianych, kiedy to niektóre cerkwie były puszczane przez panów Żydom w arendę (tak jak karczmy). Ludność ruska za odprawianie nabożeństw w cerkwi musiała płacić Żydom tzw. czynsz Zelmana. Właśnie w tych zabawach przedstawiano między innymi i „Zelmana". Niestety, na kilka lat przed wojną ten piękny zwyczaj został z cerkwi na tych terenach usunięty. W jego miejsce weszły nowe, łacińskie obrzędy. Przypomniałem sobie też, jak o hajiwkach opowiadała stara Bonicha napotkana na tym cmentarzu w czasie którychś świąt wielkanocnych, gdy z matką nawiedzaliśmy grób ojca. Młodzież tańczyła takie „hajiwki", gdy była jeszcze małą dziewczynką. Kiedy nastał nowy proboszcz ksiądz Trześniowski, zabronił śpiewać o tym „Zelmanie", ponieważ „Zelman" był Żydem. Samą zabawę ksiądz nazywał pogańskim zwyczajem. Wprowadził natomiast łacińskie święta: Bożego Ciała, Serca Pana Jezusa i majówki. Bonicha mówiła też, że dawniej starzy ludzie wynosili i zostawiali na grobach kawałki poświęconej bułki („Paschy"). Ptaki, spożywając ten chleb, pięknie nieboszczykom śpiewały. Niektórzy wierzyli, że w tych ptaszkach mogą być dusze zmarłych i podzielenie się z nimi chlebem paschalnym jest spotkaniem z bliskimi, którzy od nas odeszli. Jeszcze niedawno temu w Rosji i na Ukrainie (w Łuhańsku) byłem świadkiem kultywowania tego dawnego zwyczaju. 227 Po tych wspomnieniach pomodliłem się, patrząc na cerkiew, która - jakby pochylona - stała zamknięta. Drogą zarośniętą zielskiem doszedłem do szerokiego jaru, który łączył Lalin z górną i środkową częścią Pakoszówki. Tam też zobaczyłem mężczyznę w średnim wieku. Był nim Julian Sołecki, który zamieszkał w domu po Piotrze Wenhryniaku, którego rodzina wyjechała do ZSRR. Ten drewniany dom stał za kościołem w środkowej części Pakoszówki. W 1946 roku Sołecki powrócił wraz z rodziną z Francji, gdzie przebywał na emigracji zarobkowej od 1932 roku. We Francji zapoznał się z marksizmem i był ideowym komunistą