Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Przykro mi, proszę pana, ale wszystkie jego linie są zajęte. – Dzwoni Latarnik – powiedział McGarvey, używając słowa oznaczającego niebezpieczeństwo w kodzie używanym przez agentów. „Pomóż mi, jestem w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Połącz mnie z moim oficerem operacyjnym. Z jakimkolwiek oficerem operacyjnym. Ale zrób to natychmiast!” Telefonistka zawahała się przez chwileczkę. – Przykro, mi proszę pana, ale pańska sprawa nie ma pierwszeństwa. Proszę spróbować później – odłożyła słuchawkę. Z wrażenia serce podeszło McGarveyowi do gardła. Niemożliwe. Stał przez chwilę na ugiętych nogach, wsłuchując się w przeciągły sygnał w słuchawce. Agenci znajdujący się w niebezpieczeństwie nie byli nigdy, ale to przenigdy ignorowani przez Firmę. A jednak telefonistka odmówiła pierwszeństwa jego sprawie. No i ten hałas w tle. Czyżby alarm? Rzucił słuchawkę, złapał marynarkę, chwycił leżący na biurku pistolet i wybiegł. * * * Lord odchylił się do tyłu, przysiadając na podłodze, ogarnęła go fala zmęczenia, zmieszana z tlącą się w nim wściekłością. Z tyłu, od strony korytarza, słyszał kroki ludzi biegnących wypełnić jego polecenia. Telefony dzwoniły, drzwi trzaskały, ktoś komuś udzielał instrukcji dotyczących wind, a nad wszystkim górował dźwięk ryczącego alarmu pożarowego. – Przepraszam... czy Allan nie żyje? – spytała Susan Steiner. Lord podniósł wzrok, spojrzał na nią i skinął głowę; w oczach Susan dostrzegł coś więcej niż jedynie przerażenie wywołane zetknięciem się ze śmiercią. Zależało jej na tym młodym człowieku. – Jest mi przykro – powiedział – naprawdę bardzo przykro, ale w tych okolicznościach Allan postąpił słusznie. Gdyby nie on, zginęliby prawdopodobnie wszyscy ludzie znajdujący się w centrum łączności. – Ale dlaczego? – zapytał cichutko. Spojrzała na leżące na podłodze ciało Sama Vaughana. – Kto to zrobił, panie Lord? – Nie wiem, ale jestem cholernie pewien, że się dowiemy – powiedział Lord podnosząc się. Objął Susan ramieniem i wyprowadził na korytarz, gdzie oddał ją pod opiekę kobietom z centrum łączności. Bob Graves spieszył korytarzem w ich stronę. – Czy któraś z was mogłaby dopilnować, żeby dotarła bezpiecznie do domu? – spytał Lord. – Tak jest, proszę pana – odparła jedna z kobiet. – Carrara jest na gorącej linii z Langley – powiedział mu Graves. Phil Carrara, zastępca szefa Wydziału Operacyjnego trzymał krótko wszystkich szefów placówek CIA. – Smitty miał coś wysłać linią dwustronną i potwierdzono jego zgłoszenie. – On nie żyje – cicho powiedział Lord. – Co? – spytał Graves. Zerknął ponad ramieniem Lorda do małego pomieszczenia. – Berringer nie żyje? – Mój starszy syn jest dokładnie w jego wieku. – Tom, na miłość Boską, to był przecież tylko zapalnik. Lord spojrzał na niego. – Zamierzam dorwać tych skurwysynów. – Masz, cholera, rację. – No dobra, słuchajcie ludziska – krzyknął ze wschodniego krańca korytarza żołnierz Piechoty Morskiej. – Wszyscy mają się natychmiast wynieść z tego piętra. Z ciemnego biura radcy handlowego wyłonił się drugi żołnierz. W lewej ręce trzymał latarkę, snop rzucanego przez nią światła tańczył szeroko po korytarzu. – Słyszeliście, co powiedział? Jazda stąd, ale już! Podczas gdy wszyscy ruszyli schodami w dół, Lord i Grave pobiegli korytarzem w stronę żołnierzy. – O co chodzi? – spytał Lord. – Kolejny ładunek plastiku, proszę pana – odparł pierwszy żołnierz. Był rozgorączkowany i bez przerwy pstrykał bezpiecznikiem swojej Beretty 92. – Spokojnie, synu – powiedział Lord. – Proszę pana, nie wiadomo, kiedy to wybuchnie, ani ile osób jeszcze jest w budynku. Mamy natychmiast wszystkich stąd wyprowadzić! – Masz rację. Nie ma czasu – stwierdził Lord. Odwrócił się w stronę Gravesa. – Połącz się z Carrarą i powiedz mu o naszej sytuacji. Chcę, żeby wszyscy opuścili budynek, jak najszybciej się da, to odnosi się również do ciebie. – Co, do cholery, zamierzasz zrobić? – warknął Graves. – Niech się tym zajmą służby techniczne. Będą tu lada moment. Przypominam ci o tym. – A tymczasem to gówno wybuchnie, Bob. Na razie zjeżdżaj. – Obawiam się, że nie mogę tam pana wpuścić – powiedział jeden z żołnierzy. – Nonsens – rzekł Lord, zwracając się w jego stronę. – Zabierajcie się stąd, chłopcy, i pomóżcie w ewakuacji. – Proszę pana? – Wszystko w porządku – odparł Lord i przepchnąwszy się między nimi wszedł do biura Helwetta. – To jest pod sufitem, w pokoju w głębi – odezwał się z tyłu jeden z żołnierzy. – Wynoś się stąd – powiedział Lord. – Nie. Nie było czasu na kłótnie. Lord minął biurko sekretarki i wszedł do gabinetu Helwetta. Żołnierz skierował strumień światła z latarki na umieszczony w rogu ładunek plastiku. Było tam przysunięte biurko. – Będzie tego ze dwa i pół do trzech kilogramów – rzekł Lord. – Tak, proszę pana. Lord zdał sobie sprawę, że ta ilość materiału wybuchowego wystarczała do wysadzenia całego skrzydła ambasady i zwalenia połowy budynku na tylny dziedziniec. Ze środka szarej matowej masy wystawał zapalnik. Lord włączył światło, potem wspiął się niezgrabnie na biurko i sięgnął do... 8 Maria Schimmer usłyszała wybuch w momencie, gdy wychodziła z hotelu „Inter-Continental”. Dwaj stojący przed portalem umundurowani odźwierni odruchowo przykucnęli. Maria cofnęła się w pierwszej chwili, potem jednak odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk eksplozji, i od strony Pól Elizejskich dostrzegła wznoszącą się ponad dachami domów olbrzymią ognistą kulę. W sekundę później na ulicę z okien kaskadami sypnęło się szkło. Brzmiało to niczym melodyjny deszcz. Obelisk przy placu Vendóme rozświetlił się na pomarańczowo i czerwono, a potem nad Paryżem zapanowała przeraźliwa cisza. – Mon Dieu – powiedział jeden z odźwiernych, prostując się. – Czy to była cysterna z benzyną? – Widziałeś płomienie? – spytał oszołomiony drugi portier. – To nie żadna cysterna z benzyną – powiedziała Maria bardziej do sobie niż do nich, doskonale wiedziała, co to było. W swoim życiu wystarczająco wiele razy brała udział w walce, by odróżnić odgłos wylatującej w powietrze cysterny z benzyną od dźwięku spowodowanego detonacją silnego ładunku wybuchowego. Z hotelu wysypali się goście. – Co to było, do diabła? – dopytywał się któryś z nich. – To chyba bomba! – krzyknęła kobieta. – Jakaś bardzo duża. Carleton Reid, Amerykanin, którego Maria poznała przy stoliku Höhnera, wybiegł pędem z hotelu i zatrzymał się na chodniku